niedziela, 22 stycznia 2012

Relacja: Exposed in the Light w Warszawie

Exposed in the Light – właśnie taki podtytuł otrzymała zimowa trasa The Australian Pink Floyd Show. Mimo tego, że Australijczycy zagrali w Warszawie po raz, o ile się nie mylę, trzeci i fakt, że z tego komercyjno-promocyjnego balonu ich występów ostatnimi czasy jakby uszło powietrze, to frekwencja 21 stycznia w Torwarze była więcej niż zadowalająca. Publiczności zebrało się chyba dwukrotnie więcej niż podczas koncertu Jean-Michel Jarrea, który się tam odbywał ostatnimi czasy, a ciekawym faktem była niesamowicie niska średnia wieku przybyłej publiczności.


Muzycy rozpoczęli swoje show w pełni profesjonalnie bo punktualnie co do minuty, a to nie zdarza się często. Rozpoczęło się niezwykle mocno i dość zaskakująco od In The Flesh, kiedy to delikatną, spokojną melodię przerwało silne rockowe uderzenie i wiązka czerwonego światła. Nie ma co ukrywać, że setlista na ten wieczór mogła zadowolić niemal każdego. Oprócz największych klasyków jak High Hopes, Time, Comfortably Numb, Wish You Were Here czy Another Brick In the Wall pt.2 usłyszeliśmy materiał z albumów niejako w dyskografii Pink Floyd pomijanych czyli The Piper at the Gates of Dawn, A Saucerful of Secrets czy The Final Cut. W sumie dostaliśmy 160 minut muzyki rozdzielonej na dwie części z dwudziestominutową przerwą. Można było więc wyjść muzycznie niesamowicie nasyconym. Trzeba tutaj oczywiście nadmienić świetną oprawę graficzną występu – wzbudzające podziw oświetlenie, latającą świnię czy poskakującego kangura i postać nauczyciela. Nie można było również narzekać na wysoki poziom muzycznego odtworzenia tego, co Pink Floyd przedstawiało kiedyś na żywo. Wszystko brzmiało klarownie, było niemal bliskie ideału i tylko główny wokalista Alex McNamara nie zawsze stawał na wysokości zadania, a jego dziwna maniera często irytowała.

Było pięknie, magicznie, występ Australijczyków niemal idealnie odtwarzał muzykę swoich wzorów, jednak ja wyszedłem z koncertu dość rozczarowany. Po pierwsze trochę zawiodłem się oprawą wizualną koncertu, bo jednak Jean-Michel Jarre, który nie promował swojej trasy w sposób tak szczególny ze względu na rolę światła jak TAPFS, zrobił w tym względzie dużo lepsze wrażenie.  Najważniejszym jednak elementem, który niesamowicie przeszkadzał mi, a raczej uniemożliwiał branie czynnego udziału w koncercie było to, że zamiast Watersa, Gilmoura, Masona i Wrighta widziałem… kilku muzyków próbujących odtworzyć cudzy materiał. Nic dziwnego, że całe show wydawało mi się dość sztuczne i wymuszone. Kto przecież będzie potrafił odegrać materiał, w którym roi się od życiowych doświadczeń, młodzieńczych marzeń i nadziei osób, które w każdą nutę muzyki zaklęli część siebie? Absolutnie nikt oprócz twórcy nie będzie w stanie oddać całej masy emocji związanych z własną muzyką. Tak naprawdę to kolejne pokolenia odtwórców mogą się starać, mogą próbować wszelkimi sposobami odtworzyć muzykę Pink Floyd… Są to jednak tzw. syzyfowe prace. Taka jest bolesna, acz uczciwa prawda.

Mam w każdym razie szczerą nadzieję że przynajmniej większość publiczności przyszła jednak na tę namiastkę muzyki Pink Floyd, bo ją z pewnością otrzymała. Prawdziwe Pink Floyd to z rzecz jasna nie było, ale rzeczywiście mogliśmy podczas niektórych kompozycji odpłynąć i poczuć na samych sobie legendarne dźwięki, które poruszały, poruszają i poruszać będą serca kolejnych pokoleń.

Przykre jednak jest to, że na w pewnym sensie udawany, sztuczny koncert walą tłumy płacąc grube pieniądze, a na występy rodzimych twórców koncertujących za śmieszne pieniądze, którzy tworzą własną, oryginalną, czasem wspaniałą muzykę, mało komu się chce wyjść z domu…

Wracając jednak do tematu to mimo wszystko wiecie co… ja chyba jednak wolę obejrzeć sobie oryginalne Pink Floyd na DVD w domu niż zachwycać się sztucznym odtwarzaniem muzyki przez anonimowych odtwórców na żywo.

2 komentarze:

  1. Rozumiem Twoją krytykę całego przedsięwzięcia, ale mimo wszystko nie widzę nic dziwnego w tym, że miłośnik muzyki Pink Floyd przychodzi na tak szczególne wydarzenie, jakim jest prezentacja tej muzyki na żywo. Koncert to rzecz w muzyce szczególna, a na występie TAPF możesz spodziewać się też choć trochę zaskakującej setlisty. Ze względu na to, jak świetnie wypadły "Set the Controls" oraz "Fletcher Memorial Home" mam nadzieję, że następnym razem zaskoczą jeszcze bardziej.

    Pozdrawiam,
    Paweł

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też dlatego nie chodzę na koncerty chopinowskie, to jednak już nie to samo co oryginalny Chopin.

    OdpowiedzUsuń