niedziela, 22 czerwca 2014

Kansas na żywo w Polsce!

Amerykańska legenda hard rocka i rocka progresywnego zagra 22 lipca w warszawskim klubie Progresja Music Zone. Zespół w tym roku świętuje swoje 40-lecie.

Kansas jest dla amerykańskiej sceny muzycznej tym, czym był dla Europejczyków np. Yes czy Genesis. Rdzeniem muzyki formacji jest hard rock i rock progresywny. Jak wspominał przed laty Kerry Livgren: "Na początku drogi byliśmy w równym stopniu zafascynowani dokonaniami Emerson Lake and Palmer i Genesis z jednej strony, a Allman Brothers Band i Lynyrd Skynyrd z drugiej strony".

Kansas to najbardziej dynamiczny i agresywny zespół w historii szeroko rozumianego rocka progresywnego. Przez długi czas nie uznawał żadnych kompromisów. Zawsze miało być głośno, ostro, dynamicznie, z całą paletą wszystkich muzycznych kolorów. Na koncie zespół ma 14 płyt i takie przeboje jak "Carry On Wayward Son" czy "Dust in the Wind". Ostatni longplay grupy to "Somewhere to Elsewhere" z lipca 2000 roku.  Obecny skład tworzą Phil Ehart (perkusja), Rich Williams (gitary), Steve Walsh (klawisze, wokale), Billy Greer (bas, wokale) i David Ragsdale (skrzypce, gitary, wokale). To właśnie ten zespół, amerykańska legenda rocka w najczystszej postaci, odwiedzi nasz kraj 22 lipca tego roku.

środa, 11 czerwca 2014

Harmonogram audycji na rok 1974



Rok 1974:
5 października - Triumvirat i Illusions On A Double Dimple, Rick Wakeman, ELP
12 października - Peter Hammill i 'Silent Corner', King Crimson i Starless and Bible Black
19 października - Tangerine Dream i Phaedra, Hawkwind i Hall of the Mountain Grill, Nektar
26 października - Camel i Mirage, Mike Oldfield
2 listopada - Focus i Hamburger Concerto, Refugee i Refugee
16 listopada - Kansas i Kansas, Pavlov's Dog, Utopia
23 listopada - PFM i L'isola di Niente, Le Orme, Biglietto Per L'Inferno, Alusa Fallax
7 grudnia - Renaissance i Turn Of The Cards, Strawbs i Hero And Heroine
14 grudnia - Magma i Ẁurdah Ïtah & Köhntarkösz, Frank Zappa i Apostrophe (')
21 grudnia - playlista
28 grudnia - playlista
4 stycznia - SBB i album debiutancki, Blue Effect, Jazz Q, Omega, Czesław Niemen
11 stycznia - Robert Wyatt i Rock Bottom, Gong i You, Caravan, Egg
18 stycznia - Gentle Giant i The Power And The Glory, Peter Hammill i In Camera
25 stycznia - Return to Forever, Mahavishnu Orchestra, Weather Report, Santana
1 lutego - Supertramp i Crime of the Century, Jethro Tull, Lucifer's Friend, Rush, UFO
8 lutego - Faust, The Cosmic Jokers, Can, Popol Vuh, Yatha Sidhra
15 lutego - King Crimson i Red
22 lutego - Quella Vecchia Locanda i Il Tempo Della Gioia, PFM, Arti E Mestieri, Area
8 marca - Genesis i The Lamb Lies Down on Broadway
15 marca - Yes i Relayer
22 marca - Gryphon i Red Queen to Gryphon Thre
29 marca - Queen i Queen II, Lynyrd Skynyrd, Eric Clapton
5 kwietnia - playlista (głosowanie w plebiscycie)
12 kwietnia - playlista (głosowanie w plebiscycie)
19 kwietnia - Wyniki plebiscytu na najlepszy progresywny utwór roku 1974

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Wyniki plebiscytu na najlepszy progresywny utwór roku 1973


Wyniki plebiscytu na najlepszy progresywny utwór roku 1973 

20. Jethro Tull - A Passion Play (Part 1) (A Passion Play, 1973)
19. Le Orme - Sospesi Nell'incredibile (Felone E Sorona, 1973)
18. Mahavishnu Orrchestra - One Word (Birds of Fire, 1973)
17. BDMS - Canto Nomade Per Un Prigioniero Politico (Io Sono Nato Libero, 1973)
15. Caravan - L'Auberge du Sanglier... (For Girls Who Grow Plump in the Night, 1973)
15. Renaissance - Ashes are Burning (Ashes are Burning, 1973)
14. Focus -  Answers? Questions! Questions? Answers! (Focus III, 1973)
13. Can - Future Days (Future Days, 1973)
12. Gentle Giant - In a Glass House (In a Glass House, 1973)
11. Museo Rosenbach - Zarathustra (Zarathustra, 1973)


TOP 10

10. Yes - The Revealing Science Of God (Tales from Topographic Oceans, 1973) - 54 pkt.
9. Magma - Hortz Fur Dëhn Stekëhn West (Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh, 1973) - 55 pkt
8. Emerson, Lake & Palmer - Karn Evil 9 (Brain Salad Surgery, 1973) - 64 pkt.
7. Genesis - The Cinema Show (Selling England by the Pound, 1973) - 68 pkt.
6. King Crimson - Exiles (Larks' Tongues in Aspic, 1973) - 73 pkt.
5. Mike Oldfield - Tubular Bells, part 1 (Tubular Bells, 1973) - 74 pkt.
4. Pink Floyd - Us and Them (The Dark Side of the Moon, 1973) - 86 pkt.


Miejsce 3.

  Pink Floyd - Time (The Dark Side of the Moon, 1973)
-
126 pkt.

   


Miejsce 2.

King Crimson - Larks' Tongues in Aspic, Part II (LTiA, 1973) - 138 pkt.





Najlepszy progresywny utwór roku 1973

Genesis - Firth of Fifth (Selling England by the Pound, 1973) - 139 pkt.





Zobacz też:

Audycja nr 109 - rok 1973 (XX)

Podczas audycji zaprezentowano czołową dziesiątkę utworów z plebiscytu na najlepszy progresywny utwór roku 1973.

Szczegółową klasyfikację notowania można zobaczyć tutaj - klik

Playlista:
1. Zaprogowe intro
2. Yes - The Revealing Science Of God (Tales from Topographic Oceans, 1973)
3. Magma - Hortz Fur Dëhn Stekëhn West (Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh, 1973)
4. Emerson, Lake & Palmer - Karne Evil 9 (Brain Salad Surgery, 1973)
5. Genesis - The Cinema Show (Selling England By The Pound, 1973)
6. King Crimson - Exiles (Larks' Tongues In Aspic, 1973)
7. Mike Oldfield - Tubular Bells, Part 1 (Tubular Bells, 1973)
8. Pink Floyd - Us and Them (The Dark Side of the Moon, 1973)
9. Pink Floyd - Time (The Dark Side of the Moon, 1973)
10. King Crimson - Larks' Tongues In Aspic, Part Two (Larks' Tongues In Aspic, 1973)
11. Genesis - Firth Of Fifth (Selling England By The Pound, 1973)

sobota, 7 czerwca 2014

Poznaj wyniki plebiscytu!

W niedzielę (8 czerwca) od godziny 20:00 do godziny 23:00 odbędzie się specjalna audycja za PROGiem, podczas której ogłoszone zostaną wyniki plebiscytu na najlepszy progresywny utwór roku 1973. Podczas audycji zostanie zaprezentowana pierwsza dziesiątka wytypowanych przez Was utworów. 

Było to najbardziej zacięte głosowanie spośród wszystkich poprzednich plebiscytów. Różnica między pierwszym a drugim miejscem wyniosła jedynie kilka punktów!

Do usłyszenia! Niedziela, godzina 20:00!

środa, 4 czerwca 2014

Recenzja: Anathema - Distant Satellites (2014)


Największą obawą, jaka towarzyszyła mi w oczekiwaniu na  Distant Satellites, było to czy zespół nie zacznie zjadać własnego ogona. Mimo, że artystyczny sukcesu We're Here Because We're Here i Weather Systems mało kto kwestionuje, to dało się odczuć, że zespół zbudował te wydawnictwa na niemal identycznej muzycznej strukturze. Z pewnością ogromnym wyzwaniem dla Brytyjczyków było stworzenie kolejnego albumu, nie bazując na eksploatowanych już wcześniej wzorcach.

Z każdym miesiącem otrzymywaliśmy kolejne informacje dotyczące Distant Satellites. Widać było, że nadchodziły zmiany. Formacja zerwała z graficzną tendencją ostatnich trzech studyjnych albumów, zamieniając przestrzenne, optymistycznie nacechowane grafiki na mrok, motywem nawiązując do depresyjnego Judgement (2001), a kolorystyką do doomowego Eternity (1996). Dwa tygodnie przed premierą opublikowany został singiel, który, przynajmniej mnie, zawodził. Zapowiadał on bowiem album, który będzie kompozycyjnym kontynuatorem ostatnich wydawnictw, a różnić będzie się jedynie nieco mniej optymistycznym klimatem. Kolejna powtórka z rozrywki? Chyba jednak tak. Distant Satellites okazał się albumem, na którym zespół bazuje na sprawdzonych rozwiązaniach, choć trzeba przyznać, że tym razem nie zamknął się na budowę jednej muzycznej historii.

Distant Satellites to godzina muzyki, zamknięta w dziesięć kompozycji. Album można podzielić na dwie części. Pierwsza stanowi jawną kompozycyjną kontynuację Weather Systems, druga natomiast to Anathema delikatnie nowatorska. To właśnie o tej drugiej części będzie się więcej mówiło i najprawdopodobniej jej częściej się będzie słuchało. Zacznijmy jednak od tej pierwszej.

Krążek rozpoczyna dwuczęściowy, dobrze wypadający The Lost Song, zbudowany w niemal identyczny sposób jak Untouchable z Weather Systems. Podobnie jak w "pierwowzorze" pierwsza część jest bardziej dynamiczna i ekspresyjna, druga delikatna i stonowana. Słuchacz na pewno zwróci uwagę na tę drugą, w której porywające, bajkowe, na długo zapadające w pamięć melodie wyśpiewuje Lee Douglas. Kolejne trzy utwory to, niestety mocno nieudany, Dusk (Dark is Descending), którego gitarowe otwarcie brzmi zupełnie jak w Untouchable czy Lightning Song (sami sprawdźcie), Ariel oparty na delikatnej klawiszowej melodii i śpiewie wokalistki oraz The Lost Song, Part 3, zbudowany na motywie muzycznym pierwszych dwóch kompozycji Distant Satellites.

Wszystkie przytoczone utwory to Anathema dobrze przez słuchacza znana. Nieprzypadkowo przytoczyłem tu przykłady kompozycji z dwóch poprzednich albumów. Rozpoznawalna konstrukcja kolejnych kompozycji, używanie ciągle tych samych muzycznych środków, dobrze znane duety wokalne Lee Douglas i Vincenta Cavanagha... to wszystko już słyszeliśmy. Mimo tego, że Brytyjczycy po raz kolejny zasypują słuchacza świetnymi melodiami, to zawartość pierwszej części Distant Satellites może wydawać się mocno przewidywalna, a przez to irytująca. Ileż przecież można oferować słuchaczowi te same patenty i bazować na tych samych muzycznych emocjach (to, że Anathema wydaje kolejne albumy w zawrotnym tempie nie może być przypadkiem)? Oczywistością jest, że nie można  grać ciągle przy użyciu tych samych muzycznych środków, bez spadku muzycznej jakości. Porównując Distant Satellites do poprzednich dwóch albumów nie jest to już tak porywająca muzyka... To co różni pierwszych pięć utworów od materiału z poprzedniego albumu to chyba jedynie muzyczny klimat. Na Distant Satellites jest nieco mroczniej i dynamiczniej.

Wróćmy z powrotem do materiału i do pozostałych pięciu kompozycji, na których słyszymy już tylko męskie wokale. To właśnie tam zespół umieścił najbardziej wartościowy muzyczny materiał. Co prawda nie są to dźwięki odkrywcze (czy ktoś dzisiaj oczekuje jeszcze od muzyki odkrywania czegokolwiek?), ale jest to muzyka, która została napisana z większą pasją i frajdą. Po prostu czuć, że zespół włożył w nią więcej serca, a zaryzykuję stwierdzenie, że pierwsza część albumu ma swoje korzenie w kalkulacji, by dać fanom to, czego oczekują...

Na pierwszy ogień podniosła kompozycja o tytule Anathema, która w pewnym stopniu bazuje klimatem na poprzednich dokonaniach grupy, ale została napisana w nieco innych sposób. Słuchacza z pewnością poruszy jej tajemniczy klimat oraz ekspresyjny wokal Vincenta Cavanagha, a także zamykająca utwór solówka Daniela Cavanagha - głównego kompozytora zespołu. Następny w kolejce elektryczny, trzyminutowy You're Not Alone, oparty na perkusyjnym beacie i na miksie ścieżek wokalnych. Kluczową kompozycją na krążku jest utwór tytułowy z instrumentalnym wprowadzeniem w postaci Firelight. Distant Satellites to wspaniała, przestrzenna kompozycja, przez którą wprost się płynie i która na długo zostaje w głowie. Z pewnością będzie to obowiązkowy punkt w koncertowym repertuarze formacji. Na zakończenie otrzymaliśmy śliczny Take Shelter, który mimo wszystko zespół podkradł chyba Sigur Rós...

Distant Satellites to album, który niesamowicie przypomina mi wydany przed dekadą A Natural Disaster. Skupienie na albumu bardzo różnorodnego, czasem wręcz kłócącego się ze sobą, materiału, raczej posępny, choć niejednoznaczny muzyczny klimat i odważne skorzystanie z dobrodziejstw techniki to elementy, które od razu rzucają się w oczy. Distant Satellites to album, na którym zespół miesza. Miesza chyba dlatego, by zadowolić tych, którzy po wydaniu Weather Systems głośno dopominali się zmian i tych, którzy zakochani byli w "nowej" stylistyce formacji. Z pewnością taki zabieg będzie skutkował tym, iż słuchacze będą wybierać kompozycje z płyty, a nie słuchać wydawnictwa od deski do deski jak było to naturalne w przypadku Weather Systems. Nie można ukrywać, że album jest niespójny i ciężki do przebicia, przez co dosyć szybko ograniczyłem się w słuchaniu go do tylko kliku flagowych pozycji. Odnoszę przy tym dziwne wrażenie, że całe wydawnictwo zostało stworzone na szybko, bez większego wysiłku ze strony muzyków, by nie rzec niechlujnie.

Ciężko jednoznacznie ocenić ten album. Osobiście jestem mocno zawiedziony najnowszym wydawnictwem grupy, choć zdaję sobie sprawę z tego, że niektórym ta płyta się spodoba. W mojej ocenie najnowsza pozycja Brytyjczyków po prostu mocno odstaje od poprzedników. Anathema na Distant Satellites gra przyjemną muzykę, ale w eksploatacji swojego stylu mocno zbliżyła się do poziomu Dream Theater. Jak wiadomo kto się nie rozwija, ten się cofa. Anathema się cofnęła i mam nadzieję, że na następnym wydawnictwie naprawdę postara się napisać coś świeżego. Na pewno ją na to stać.
 
Lista utworów: 
1. The Lost Song, Part 1 - 5:53
2. The Lost Song, Part 2 - 5:47
3. Dusk (Dark Is Descending) - 5:59
4. Ariel - 6:28
5. The Lost Song, Part 3 - 5:21
6. Anathema - 6:40
7. You're Not Alone - 3:26
8. Firelight - 2:42
9. Distant Satellites - 8:17
10. Take Shelter - 6:07
Czas całkowity:  56:45

wtorek, 3 czerwca 2014

Relacja: Yes w Sali Kongresowej (Warszawa)

Po koncercie zastanawiałem się jaki występ jest w stanie równać się z tym, co zobaczyłem w warszawskiej Sali Kongresowej. Do głowy przychodziła mi jedynie postać Rogera Watersa z koncertowym The Wall ze Stadionu Narodowego... Widziałem na żywo już wiele setek zespołów, ale Yes po prostu zmiażdżyło. Nie pamiętam już kiedy wychodziłem z sali tak naładowany energią. Naładowany w tak sposób, że napisałem ten tekst o 2 w nocy.

Ceny biletów były bardzo wysokie (od 165zł wzwyż). Nie zatrzymało to jednak fanów spragnionych progresywnych dźwięków, którzy wypełnili Salę Kongresową niemal w całości. Nic zresztą dziwnego. Yes miał wykonać na żywo swoje opus magnum Close to the Edge, energiczny The Yes Album oraz przebojowy Going for the One. Zespół przyjechał do Warszawy niemal w klasycznym składzie. Zobaczyliśmy stałe podpory zespołu czyli nieprzerwanie grającego w Yes Chrisa Squire'a oraz ojca większości przebojów zespołu, Steve'a Howego. Jak zwykle od 1972 roku na perkusji zasiadł Alan White, instrumenty klawiszowe obsługiwał zaś współtwórca Dramy (1980) Geoff Downes. Na wokalu zobaczyliśmy nową twarz, znanego z występów w Glass Hammer Jona Davisona, który dołączył do Yes w lata temu. 

Czas oczekiwania, rosnące napięcie... no i zaczęło się! Najpierw odtworzony z taśmy, orkiestralny The Firebird Suite Igora Strawińskiego, z krótką, acz pompatyczną prezentacją o zespole, która została wyświetlona na monitorze znajdującym się nad sceną. Zaraz potem kolejno Close to the Edge, Going for the One, dwudziestominutowa przerwa, The Yes Album i na bis Roundabout z Fragile. Trzy godziny, które minęły w sekundę. 

Wszystkie obawy jakie miałem przed występem Yes zostały natychmiast rozwiane. O tym, że starość to też radość, dowodził dziarski i uśmiechnięty Chris Squire, a także pozostali muzycy niemal perfekcyjnie odgrywając zaplanowany na wieczór materiał. Fascynujące, że mimo zbliżającej się 70-tki Steve Howe nie miał żadnych problemów ze swoimi arcytrudnymi gitarowymi zagrywkami. W czasie koncertu przykuwał uwagę słuchaczy sceniczną energią (tak jakby miał na karku o pół stulecia mniej), a także bijącym od niego profesjonalizmem i pewnością siebie. O nieprzeciętnych umiejętnościach muzycznych rzecz jasna nie zapominając. Rewelacyjne wrażenie pozostawił Jon Davison, udowadniając że jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Wokalista nie tylko perfekcyjnie (tak, perfekcyjnie) śpiewał, ale także wyśmienicie wizualnie komponował się z pozostałymi muzykami i samą muzyką grupy. Uważam, że Yes powinno robić wszystko, aby jak najdłużej zatrzymać Davisona w zespole. Prawdziwy skarb, naprawdę o wiele przewyższający swojego poprzednika (Davida Benoita)

A co do muzyki... Ciężko opisać słowami to jak Yes oczarowało zgromadzoną publiczność. Dość powiedzieć, że otwierający Close to the Edge był chyba najwspanialszym muzycznym momentem, jakiego doświadczyłem w życiu. Po utworze tytułowym z albumu z 1972 roku usłyszeliśmy And You And I, Siberian Khatru i materiał z Going for the One, zakończony mistrzowskim Awaken, nagrodzonym owacjami na stojąco. O ile pierwsza część koncertu była bardziej nastrojowa, to po przerwie zespół wprost porwał warszawską publiczność. Trzeba przyznać, że dość niedoceniany The Yes Album, to krążek wprost stworzony do grania na żywo. Na początku żywiołowy Yours is No Disgrace, potem uwielbiany przez fanów Clap, pełne niesamowitej energii Straship Trooper i I've Seen All Good People, a na koniec A Venture i Perpetual Change. Zespół nie musiał zachęcać fanów do zabawy. Nie przeszkadzało to, że muzycy mówili rzadko i niewiele, a także byli dość statyczni. Muzyka broniła się sama i ciężko było usiedzieć w miejscu. Widownia w końcu nie wytrzymała. Zagrane na bis Roundabout wszyscy słuchali już na stojąco. Brawom nie było końca.

Yes to jedyny zespół z tych największych ikon progresywnego rocka, który można jeszcze zobaczyć na żywo. Co prawda z repertuarem macierzystych formacji występują Steve Hackett, Carl Palmer czy Ian Anderson, ale nie ma co ukrywać, że słuchanie muzyki ELP bez Emersona czy Genesis bez Banksa czy Collinsa to... nie to samo. Ogromne szczęście, że ta ostatnia ikona z tzw. wielkiej szóstki koncertuje, znajduje się w świetnej formie i... nie ma dość! W lipcu Yes wydaje nowy album, a Howe w wywiadach zapowiada koncertowanie z Tales from Topographic Oceans i, być może, Relayer.

To był wprost rewelacyjny i zapewne dla wielu niezapomniany wieczór. Yes wykonało perfekcyjny występ, zabierając słuchaczy w jedyną w swoim rodzaju emocjonalną, muzyczną podróż.  Cóż, dobra muzyka nigdy się nie starzeje.

Setlista:
01. Close to the Edge
02. And You and I
03. Siberian Khatru
04. Going for the One
05. Turn of the Century
06. Parallels
07. Wonderous Stories
08. Awaken
(przerwa)
09. The Yes Album
10. Yours Is No Disgrace
11. Clap
12. Starship Trooper
13. I've Seen All Good People
14. A Venture
15. Perpetual Change
16. Roundabout (bis)