piątek, 14 września 2012

Recenzja: Marillion - Sounds That Can't Be Made (2012)

 

Cóż, szczerze czekałem na zespół, który byłby w stanie rywalizować z Anathemą i fantastycznym Weather Systems o miano najlepszego muzycznego wydawnictwa roku 2012. Z upływającymi miesiącami dochodziło do mnie, że tym „wybrańcem” może być tylko i wyłącznie album Marillion. Gdy przyszedł dzień premiery od razu założyłem słuchawki na uszy i ślęczałem nad nowo wydanym krążkiem niemal całe ostatnie dni. W moich uszach nie grało niemal absolutnie nic oprócz Sounds That Can't Be Made, ale tak to już bywa z fanami, którzy z wypiekami na twarzy czekają na kolejny krążek swojego ukochanego zespołu. Dodając do tego dziennikarski głos sumienia, aby jak najpełniej i wyczerpująco opisać krążek, po prostu… nie było innej możliwości. I choć słuchając raz za razem najmłodszego dziecka Marillion przeżywałem ciężkie katusze (jakże zawiły to album!), to chyba jestem w stanie obiektywnie i bezstronnie ocenić album, którym żyje obecnie pół muzycznego, progresywnego świata. Zaczynamy!

Na początku kilka suchych faktów na temat wydawnictwa. Marillion wpakował w krążek ponad 70 minut muzyki, przy czym dzieląc całość na osiem utworów postawił na dość długie kompozycje (w tym trzy ponad dziesięciominutowe). Od razu trzeba zaznaczyć, że wymagającego tak wiele cierpliwości albumu (obok Brave) Brytyjczycy jeszcze nie nagrali. Nie chodzi tu o sam czas trwania (choć stali czytelnicy moich recenzji znają moją alergie do płyt trwających ponad godzinę), nie chodzi też o długość poszczególnych kompozycji. Chodzi o to, że album jest niezwykle złożony. Rzekłbym nawet, że najbardziej ze wszystkich dotychczasowych wydawnictw zespołu. Nie uświadczymy tu minimalizmu z Hapiness is the Road, bardzo powoli rozwijających się tematów muzycznych z Marbles czy prostych piosenek z Holidays In Eden. Sounds That Can't Be Made to naprawdę najbardziej skomplikowany aranżacyjnie album Marillion ery Hogartha. Dzieje się tu naprawdę wiele. Z tej przyczyny wydawnictwu należy się spora gama cierpliwości, zachowawczość w wydawaniu opinii, a co najważniejsze wielokrotne (ba!), kilkunastokrotne przesłuchanie. Ja przy pierwszym ugryzieniu Sounds That Can't Be Made chciałem, aby ten album jak najszybciej się skończył… W końcu go „dotarłem”, ależ ile trzeba było przesłuchań, ileż cierpliwości i poświęcenia. Pytanie, czy warto, bo łatwo na pewno nie było.

Od muzycznej strony, do czego zresztą Marillion nas przyzwyczaił, mamy kolejny świeży pomysł na muzykę. Brytyjski zespół jest w tym względzie fenomenem. Mimo ponad trzydziestu lat na scenie muzycy Marillion ciągle zaskakują, tworząc za każdym razem „inny” krążek, nie powielając schematów i nie opierając się modzie kurczowego trzymania się danego nurtu. Rzecz jasna Sounds That Can't Be Made jest zachowany w typowej stylistyce Marillion, ale próby porównania go do innego krążka zespołu (a ten wydał ich już 18) są bezcelowe (choć czasem nieco przywodzi na myśl Marbles). Mamy do czynienia z kolejnym 'nowym' pomysłem Marillion na muzykę. Powiedzmy sobie szczerze – tak energicznego i elektrycznego zespół jeszcze nie wydał. Wydawnictwo stoi w zupełnej opozycji do akustycznego „półalbumu” Less is More czy do bardzo stonowanego Happiness is the Road. Sounds That Can't Be Made charakteryzuje niesamowita ekspresja, swoboda w użyciu instrumentów, bogactwo brzmień. Dodajmy, że o ile Marillion raczej zawsze stronił od dłuższych, trwających ponad dziesięć minut utworów (w okresie 1989-2011 nagrał ich zaledwie dziesięć), to na najnowszym wydawnictwie znajdziemy ich aż trójkę, przy czym otwierająca krążek Gaza to przy Ocean Cloud najdłuższy utwór Marillion w historii (nie licząc Fishowego Grendel).

Przejdźmy od analizy poszczególnych utworów. Album rozpoczynamy od wyżej wspomnianej kompozycji pt. Gaza. Jest to niezwykle rozbudowany utwór, zawierający chyba najbardziej zwariowane przejścia i ciężkie riffy w historii zespołu (warto zwrócić uwagę na szalone solo Rotherego, którego wariację przywodzą mi na myśl Jimiego Hendrixa czy nawet solówki Jeffa Hannemana ze Slayer). Energiczny początek dość szybko ustępuje miejsca sentymentalnemu, delikatnemu klimatowi. Największym walorem Gazy jest wprowadzenie, zresztą charakterystycznego dla Marillion, momentu kulminacyjnego, rozpoczynającego się w 12 minucie utworu, gdzie gitara Rotherego i emocjonalny śpiew Hogartha znowu zabierają nas niemal do innego wymiaru. 

But any way you look at it - whichever point of view
For us to have to live like this
It just ain’t right
It just ain’t right
It just ain’t right 

Utwór jest, jakby to ująć, w porządku. Nie jest to poziom „wielkiej trójcy” z Marbles (The Invisible Man, Ocean Cloud, Neverland), ale prezentuje się naprawdę solidnie. Niestety wydaje się niezbyt dobrze zaplanowany i skomponowany, by nie rzec, przekombinowany. Sporo tu niepotrzebnych fragmentów i dłużyzn, wydaje się ciągnięty na siłę. Warto napisać, że również zbytnio nie zapada w pamięć. Ciekawe, że większość docinek, dotyczących Gazy, tyczy się również całego krążka…

W następnej kolejności przechodzimy do utworu tytułowego. W sumie nie wyróżnia się niczym szczególnym prócz ciekawego refrenu i motywu przewodniego Steve’a Rotherego, które jako tako ratują kompozycję. Kolejne Pour My Love to najsłabsza kompozycja na krążku. Od tego zbyt pretensjonalnego, bezpłciowego utworu strasznie wieje nudą i jeżeli miał rywalizować z Fantastic Place, to lepiej żeby nawet nie pokazywał się w ringu.

Było niezbyt przyjemnie, ale Marillion nie byłby sobą, gdyby obok nieciekawych kompozycji nie przygotował dla słuchacza czegoś z wysokiej półki. Mowa tu o utworze Power, kompozycji nie bez przyczyny promującej wydawnictwo, które pokazuje wszystkie walory formacji. Wspaniała atmosfera, energia i porywający słuchacza klimat. Power to utwór, który zapada w pamięć, porusza serce i, jestem tego pewny, będzie wymieniany przez słuchaczy Sounds That Can't Be Made jako czołowa ompozycja z najnowszego albumu.

Po Power zatrzymujemy się na czternastominutowym Montreal. Utwór, podobnie jak w przypadku Power, naprawdę trzeba pochwalić. Jest to bardzo klimatyczna kompozycja, która nieco przypomina Ocean Cloud z Marbles. Po post-rockowo-ambientowym początku w połowie czwartej minuty (oraz później siódmej) zespół nieco przyśpiesza, wprowadzając naprawdę bajkowy, beztroski klimat (uśmiech sam pojawia się na twarzy). Utwór jest bardzo przyjemny i choć wydaje się być odrobinę przydługi, to należy do ścisłej czołówki materiału z Sounds That Can't Be Made.

W następnej kolejności trafiamy na dwa krótsze utwory, Invisible Ink, który można by uznać za pewnego rodzaju niewypał oraz zdecydowanie lepszy Lucky Man. O ile na tym pierwszym po prostu nie warto się zatrzymywać, to Lucky Man odkupuje wszystkie winy swego poprzednika. Energią dorównuje wiekowemu Hard As Love, aranżacyjnie i instrumentalnie przywodzi na myśl kompozycje z krążka Anoraknophobia. W cały klimat utworu świetnie wtapia się hammondowe brzmienie klawiszy, dając początek spokojnej zwrotce. Utwór wybucha w świetnym, bardzo rockowym refrenie, gdzie Steve Hogarth wyśpiewuje naprawdę przyjemne dla ucha, pełne energii i werwy melodie. Nie brakuje oczywiście i solówki nadwornego gitarzysty Marillion, których na krążku nieco brakuje. Lucky Man to klasyczny utwór formacji, mający wszystkie znamiona starego, dobrego Marillion.

Album zamyka słodkie, rozmarzone i doprawdy piękne The Sky Above the Rain. Na zwieńczenie krążka nadaje się znakomicie. Utwór bardzo spokojnie i dojrzale rozwija się, dając wszystkim muzykom Marillion odpowiednią ilość czasu i miejsca do pokazania swych artystycznych umiejętności. Niewinne The Sky Above the Rain, jeżeli da się mu trochę czasu, naprawdę porywa i chyba w nim Hogarth wyśpiewuje swe najlepsze partie wokalne na krążku. Prawdziwa perełka.

Tyle o poszczególnych utworach, teraz o całym albumie. Zacznę od tego, że specjalnie zacząłem od analizy poszczególnych kompozycji, bo albumu jako całości niemal nie da się słuchać. Po pierwsze jest zdecydowanie za długi, po drugie kompozycje zespołu w większości są średnio udane, co zmienia rozkoszowanie się muzyką w katorgę. Słuchania Sounds That Can't Be Made według progresywnego rytu, czyli od początku do końca, szczerze nie polecam, bo całkowicie gubi czar poszczególnych utworów. Osobiście rekomenduję skupienie się na tych najciekawszych, mianowicie Power, Montreal, The Sky Above the Rain oraz w drugiej kolejności Lucky Man i Gaza

Ogólnie rzecz biorąc krążek jest bardzo nierówny, kompozycje są w większości chaotyczne i przekombinowane. Na krążku roi się od dłużyzn i jakby niepotrzebnych fragmentów muzycznych, przez co same kompozycje tracą na mocy i stają się niezapmiętywalne. Sounds That Can't Be Made przesłuchałem ponad dwadzieścia razy i do tej pory niełatwo przychodzi mi zacytowanie choćby kilku muzycznych fragmentów z wydawnictwa. To o czymś świadczy. Nie znaczy to jednak, że na krążku nie znajdziemy wielu chwytających za serca fragmentów. Słuchając Power czy The Sky Above the Rain po prostu wypada przyklasnąć zespołowi. Nawet tym najlepszym kompozycjom daleko jednak do choćby połowy materiału z Marbles. Niestety większa część materiału z Sounds That Can't Be Made jest po prostu nieatrakcyjna i gdybym nie był zagorzałym fanem formacji, to po paru przesłuchaniach w ogóle bym do krążka nie wracał. Dałem albumowi wiele szans, może nawet zbyt wiele, ale niestety nie był w stanie ich w pełni wykorzystać.

Wytykam wszystkie braki Sounds That Can't Be Made z pewnego rodzaju żalem w głosie. Po prostu mi smutno. Marillion to mój ukochany zespół, który wniósł w moje muzyczne życie niesamowicie dużo. Jak mówi stare, dobre przysłowie – najbardziej krzyczymy na tych, których kochamy, bo najbardziej nam na nich zależy. Ta fraza idealnie sprawdza się w mojej ocenie najnowszego wydawnictwa zespołu, które, bądź co bądź, nie jest słabe. Niektórzy mogli jednak liczyć na dużo, dużo więcej. W końcu to Marillion! Niestety, Sounds That Can't Be Made to płyta co najwyżej dobra i choć broni jej parę świetnych utworów, to całość nie zadawala. Jej samej pozostanie zapewne zacne lub mniej zacne miejsce w czołówce tegorocznych wydawnictw, tylko czy to powinno Brytyjczyków satysfakcjonować?

Lista utworów:
1.Gaza [17:30] 
2.Sounds That Can't Be Made [7:16] 
3.Pour My Love [6:02] 
4.Power [6:06] 
5.Montreal [14:04] 
6.Invisible Ink [5:47] 
7.Lucky Man [6:58] 
8.The Sky Above The Rain [10:34]   
Czas całkowity: 74:17

14 komentarzy:

  1. Dziękuję za wyczerpującą recenzję. Podziwiam autora tej strony internetowej. Zabieram się za słuchanie tej płyty. Ostatnia płyta marillion bardzo mi się podobała, chociaż brzmienia głosu hogartha nie znoszę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Po pierwsze jeśli autor pisze, że płyta Happiness is the road to minimalizm, to świadczy tylko o jego poziomie muzycznym i intelektualnym zarazem, po drugie do komentarza powyżej...jeśli nie znosisz głosu Hogartha to czemu słuchasz marillionu z Hogarthem? Zastanów się człowieku co piszesz a potem dopiero pisz:)
    co do nowej płyty to dla ludzi dojrzałych emocjonalnie i muzycznie będzie to rarytas, marillion to wielki zespół!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytam i nie wierzę, że po przesłuchaniu 20 razy można napisać recenzję...
      Człowieku, 20 razy to ja przesłuchałem album pierwszego dnia! :)
      Zgadzam się z kolega wyżej, nowy album Marillion to rarytas!
      Wszystkie utwory są genialne! Kompozycje dorównują jedynie koncertowej wersji l=m.
      Cała płyta spójna, jak można pisać że nie da się jej słuchać w całości?
      Jak porównać do innych płyt na rynku, o których nie pamięta się nawet nazw tych płyt... Tutaj każdy utwór ma coś do przekazania i jest dopracowany, dopieszczony na maxa.
      Cała płyta to poezja muzyki a wokal h to miód.

      Usuń
    2. Dzięki za poparcie, nareszcie ktoś, kto się zna na marillionie:)))

      Usuń
    3. Anonimie, jeśli płyta trwa ponad godzinę, a Ty pierwszego dnia przesłuchałeś ją 20 razy to pytam: kiedy spałeś?:)

      Usuń
  3. Utwór "Pure me love", boszhe człowieku, masz uszy w d..ie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ty człowieku chyba urodziłeś się jedną wielką dupą!!!

      Usuń
  4. Są też ludzie, którzy w ogóle słuchu nie mają i muzycznej inteligencji - jak ty. Dlatego pytałem skoro tego nie lubisz to dlaczego słuchasz? Cioto... lepiej zajmij się prymitywną tematyką, może jakieś disco polo?

    OdpowiedzUsuń
  5. Witam,

    Niestety muszę się zgodzić z recenzentem. Nie jest to zły album Marillion ale najzwyczajniej bardzo nierówny. Są tu momenty wzniosłe ale także bardzo przeciętne i słabe muzycznie jak i wersji lirycznej. Mike Hunter jako producent to niestety nie Dave Meegan i wyraźnie słychać to w brzmieniu nowego albumu. Do Marbles czy Afraid Of Sunlight mu daleko. Nie zmienia to faktu że na koncert jak najbardziej się wybieram i być może to właśnie występ live mnie jeszcze przekona do kompozycji z STCBM.

    OdpowiedzUsuń
  6. kreator z pierwszych wydawnictw tylko rock z 1991.płyta swieża muzycznie jak na styl.Co tu Anathema ma do tego z albumem który przeleciał przez okna otwarte by wietrzyć , nie wiem.spititmatic.lost.fm

    OdpowiedzUsuń
  7. Dawno juz tak chlopaki z marillion nie podzielili progowego swiata. Bylem zaskoczony tak skrajnymi recenzjami dopoki sam nie przesluchalem albumu i wszystko stalo sie jasne. To najbardziej kompozycyjnie skomplikowany album od czasu Brave, do tego bardzo polamany, czesto unikajacy klasycznej melodyjnosci do ktrej zespol przyzwyczajal nas latami. Marillion to zespol genialnych kompozycji ktore z jednej strony ambitne z drugiej szybko wpadaja w ucho. Nowy album to mega odwazne nowe otwarcie - pelen dzwiekow ktore w pierwszej chwili srednio do siebie pasuja. Ale dla kogos kto bedzie w stanie wsluchac sie i polaczyc te wszystkie nutki w pewnym momecie album okaze sie olsniewajacym dzielem! Najlepszy przyklad to Gaza - kawalek poruszajacy i niezwykly ale prozno tu szukac klasycznej chwytajacej za serce marillionowej epickosci typu ocean cloud. Autor twierdzi ze to nie ten poziom ale dla mnie to zupelnie inny rodzaj muzyki. Ktos kto gustuje w prostych konstrukcjach typu "Weather Systems" czy chociazby poprzednik "Happiness is the Road" moze poczuc sie przygnieciony tymi dzwiekami. Po tym jak skazalem Marillion na straty po nuzacym "somewhere else" i zupelnie nieporywajacym "Happiness is the Road" wydali taki album! Szacunek!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ładnie powiedziane, choć weather systems też mi się podoba, ale jak napisałeś są to w miarę proste utwory, jednak osobiście nie skazywałbym happiness... oraz somewhere else na złe albumy, może nie do końca wszystko w nich porywa ale są też piękne utwory chyba nie zaprzeczysz:)))

      Usuń
  8. Album wprost genialny, brakuje słów ... Owszem, jest jeden zbędny utwór (wszyscy wiedzą który)zaś w pozostałych jest kilka takich perełek, że faktycznie są to dźwięki, których - wydawałoby się, nie można stworzyć. Odliczam dni do koncertu w stolicy.

    OdpowiedzUsuń
  9. .... chciałbym się mylić ale absolutnym szczytem Marillion (bez Fish'a) są kulki... nic bardziej genialnego nie da się stworzyć:) pozdrawiam wszystkich fanów

    OdpowiedzUsuń