wtorek, 3 czerwca 2014

Relacja: Yes w Sali Kongresowej (Warszawa)

Po koncercie zastanawiałem się jaki występ jest w stanie równać się z tym, co zobaczyłem w warszawskiej Sali Kongresowej. Do głowy przychodziła mi jedynie postać Rogera Watersa z koncertowym The Wall ze Stadionu Narodowego... Widziałem na żywo już wiele setek zespołów, ale Yes po prostu zmiażdżyło. Nie pamiętam już kiedy wychodziłem z sali tak naładowany energią. Naładowany w tak sposób, że napisałem ten tekst o 2 w nocy.

Ceny biletów były bardzo wysokie (od 165zł wzwyż). Nie zatrzymało to jednak fanów spragnionych progresywnych dźwięków, którzy wypełnili Salę Kongresową niemal w całości. Nic zresztą dziwnego. Yes miał wykonać na żywo swoje opus magnum Close to the Edge, energiczny The Yes Album oraz przebojowy Going for the One. Zespół przyjechał do Warszawy niemal w klasycznym składzie. Zobaczyliśmy stałe podpory zespołu czyli nieprzerwanie grającego w Yes Chrisa Squire'a oraz ojca większości przebojów zespołu, Steve'a Howego. Jak zwykle od 1972 roku na perkusji zasiadł Alan White, instrumenty klawiszowe obsługiwał zaś współtwórca Dramy (1980) Geoff Downes. Na wokalu zobaczyliśmy nową twarz, znanego z występów w Glass Hammer Jona Davisona, który dołączył do Yes w lata temu. 

Czas oczekiwania, rosnące napięcie... no i zaczęło się! Najpierw odtworzony z taśmy, orkiestralny The Firebird Suite Igora Strawińskiego, z krótką, acz pompatyczną prezentacją o zespole, która została wyświetlona na monitorze znajdującym się nad sceną. Zaraz potem kolejno Close to the Edge, Going for the One, dwudziestominutowa przerwa, The Yes Album i na bis Roundabout z Fragile. Trzy godziny, które minęły w sekundę. 

Wszystkie obawy jakie miałem przed występem Yes zostały natychmiast rozwiane. O tym, że starość to też radość, dowodził dziarski i uśmiechnięty Chris Squire, a także pozostali muzycy niemal perfekcyjnie odgrywając zaplanowany na wieczór materiał. Fascynujące, że mimo zbliżającej się 70-tki Steve Howe nie miał żadnych problemów ze swoimi arcytrudnymi gitarowymi zagrywkami. W czasie koncertu przykuwał uwagę słuchaczy sceniczną energią (tak jakby miał na karku o pół stulecia mniej), a także bijącym od niego profesjonalizmem i pewnością siebie. O nieprzeciętnych umiejętnościach muzycznych rzecz jasna nie zapominając. Rewelacyjne wrażenie pozostawił Jon Davison, udowadniając że jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Wokalista nie tylko perfekcyjnie (tak, perfekcyjnie) śpiewał, ale także wyśmienicie wizualnie komponował się z pozostałymi muzykami i samą muzyką grupy. Uważam, że Yes powinno robić wszystko, aby jak najdłużej zatrzymać Davisona w zespole. Prawdziwy skarb, naprawdę o wiele przewyższający swojego poprzednika (Davida Benoita)

A co do muzyki... Ciężko opisać słowami to jak Yes oczarowało zgromadzoną publiczność. Dość powiedzieć, że otwierający Close to the Edge był chyba najwspanialszym muzycznym momentem, jakiego doświadczyłem w życiu. Po utworze tytułowym z albumu z 1972 roku usłyszeliśmy And You And I, Siberian Khatru i materiał z Going for the One, zakończony mistrzowskim Awaken, nagrodzonym owacjami na stojąco. O ile pierwsza część koncertu była bardziej nastrojowa, to po przerwie zespół wprost porwał warszawską publiczność. Trzeba przyznać, że dość niedoceniany The Yes Album, to krążek wprost stworzony do grania na żywo. Na początku żywiołowy Yours is No Disgrace, potem uwielbiany przez fanów Clap, pełne niesamowitej energii Straship Trooper i I've Seen All Good People, a na koniec A Venture i Perpetual Change. Zespół nie musiał zachęcać fanów do zabawy. Nie przeszkadzało to, że muzycy mówili rzadko i niewiele, a także byli dość statyczni. Muzyka broniła się sama i ciężko było usiedzieć w miejscu. Widownia w końcu nie wytrzymała. Zagrane na bis Roundabout wszyscy słuchali już na stojąco. Brawom nie było końca.

Yes to jedyny zespół z tych największych ikon progresywnego rocka, który można jeszcze zobaczyć na żywo. Co prawda z repertuarem macierzystych formacji występują Steve Hackett, Carl Palmer czy Ian Anderson, ale nie ma co ukrywać, że słuchanie muzyki ELP bez Emersona czy Genesis bez Banksa czy Collinsa to... nie to samo. Ogromne szczęście, że ta ostatnia ikona z tzw. wielkiej szóstki koncertuje, znajduje się w świetnej formie i... nie ma dość! W lipcu Yes wydaje nowy album, a Howe w wywiadach zapowiada koncertowanie z Tales from Topographic Oceans i, być może, Relayer.

To był wprost rewelacyjny i zapewne dla wielu niezapomniany wieczór. Yes wykonało perfekcyjny występ, zabierając słuchaczy w jedyną w swoim rodzaju emocjonalną, muzyczną podróż.  Cóż, dobra muzyka nigdy się nie starzeje.

Setlista:
01. Close to the Edge
02. And You and I
03. Siberian Khatru
04. Going for the One
05. Turn of the Century
06. Parallels
07. Wonderous Stories
08. Awaken
(przerwa)
09. The Yes Album
10. Yours Is No Disgrace
11. Clap
12. Starship Trooper
13. I've Seen All Good People
14. A Venture
15. Perpetual Change
16. Roundabout (bis)

7 komentarzy:

  1. To było naprawde wszystko fascynujące ale 30 lat temu...czas nie oszczedza nikogo nawet YES.

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie biorąc pod uwagę czas (nawet ponad 40 lat temu, The Yes Album 1970) to było właśnie fascynujące. Mało kto dzisiaj potrafi zagrać na takim poziomie, że bez playbacku niełatwy materiał z płyt brzmi tak jak nagranie w studio.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wydaje się, że to kwestia tego, że mało kogo teraz stać na takie fascynacje. Jeśli da się szanse tej muzyce, to bardzo szybko człowiek odkrywa to co jest w niej fascynującego ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. @autora recenzji
    Czy przypadkiem symphonic tour nie był zdecydowanie lepszym koncertem w wykonaniu Yes?
    Davison jest OK i nie mam do niego pretensji ale wszyscy chyba się zgodzimy, żE Anderson jest LEPSZY.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. ...no i oczywiście wokal nie ustępujący nieobecnemu Anderosnowi

    OdpowiedzUsuń
  7. Niestety mam odmienne wrażenia.Zagrali perfekcyjnie ale poza Chrisem , Stevem i Davisonem jakby trochę znużeni.Obserwowałem koncert przez lornetkę i Alan wyraźnie był zmęczony ,bez energii.Davison jest dobry i ma podobną barwę głosu co Anderson ,no ale Anderson jest tylko jeden.Klawisze dużo poniżej poziomu Wakemana.W 'Close to the Edge" brakowało tej Wakemanowskiej symfonii.

    OdpowiedzUsuń