Pamiętacie moją recenzję debiutanckiego krążka Loonypark pt. Egoist? Sporo tam było narzekania, uszczypliwości i kręcenia nosem na materiał formacji. Przy analizie kolejnego krążka zespołu pt. Straw Andy zerknąłem do notesu, gdzie miałem zapisane wszystkie braki poprzedniego krążka i dopasowując je do Straw Andy konsekwentnie wykreślałem jeden za drugim tak, że nie pozostało tam praktycznie nic. To niebywałe, ale formacja nagrała album który od poprzedniego jest lepszy w dosłownie KAŻDYM elemencie począwszy od kompozycji na okładce kończąc… No ale zacznijmy od samego początku.
Objętościowo krążek zawiera 45 minut muzyki i jest nieco krótszy od poprzednika. W składzie pracującym nad materiałem też niezbyt wiele się zmieniło, Jakuba Grzesło na perkusji zastąpił Grzegorz Fieber, a skład został uszczuplony o jednego gitarzystę gdyż tym razem w projekcie nie udzielał się Maciej Tomczyk. Zerknijmy dodatkowo na okładkę, którą zaprojektował Leszek Kostuj i przebił chwaloną przeze mnie grafikę na poprzednim Egoist. Mam nadzieję, że formacja będzie kontynuowała współpracę z artystą, bo oprawę graficzną Loonypark ma naprawdę bardzo klimatyczną, a także rozpoznawalną i dla samej grupy markową.
Podobieństw jest sporo, różnic też wiele. Najważniejszą z nich jest fakt, że najnowszy krążek formacji bije o głowę poprzednika. Nie chodzi tu o to, że album jest bardziej drapieżny, bardziej rockowy i gitarowy. Chodzi o to, że Straw Andy jest po prostu płytą… lepszą. Pamiętacie postać Chochoła z Wesela Wyspiańskiego? Był to łącznik między światem realnym, a światem baśni. Niejako symbol trwającego polskiego marazmu i bezsilności, a jednocześnie postać wskazująca na przyszłe wyzwolenie i przebudzenie narodu (znajdował się pod nim krzak róży, który miał wiosną ukazać całe swe piękno). Nasz tytułowy Chochoł Andrzej niezwykle nam go przypomina. Jeżeli pewnego rodzaju marazm, stagnację i zastój odnajdowaliśmy na debiutanckim Egoist, to Straw Andy zdecydowanie zrywa z tym schematem i rozkwita. Dodajmy również, że zarówno jak w Weselu nasz tytułowy chochoł łączy rzeczywistość z baśniowym, istniejącym tylko w naszej głowie światem fantazji, emocji i marzeń.
Formacja na krążku wyrwała się z roli strażnika neoprogresywnej pieczęci. O ile debiutancki Egoist był tworem neoprogresywnym w każdym elemencie który byśmy brali pod uwagę, to Straw Andy ucieka z tej szufladki pokazując inne charakteryzujące go walory. Tym razem więcej do powiedzenia ma grający na gitarze Piotr Grodecki, który na debiucie uzupełniał w większości Pana Lepiarczyka. Tym razem gitarzysta jakby samoistnie rozpoczyna nowe muzyczne wątki i nie raz wiedze twórczy prym. Muzycznie jest jednak dalej dość skromnie, zespół jest bardzo zachowawczy jeśli chodzi o środki użyte w tworzeniu krążka i o ile przy debiucie można było nazwać to wadą, to na Straw Andy jest to… zaleta! Po co więc walczyć z wadami skoro można je zamienić w zalety? Loonypark jak za sprawą magicznej różdżki postąpił tak z niektórymi, pozostałe po prostu zlikwidował i ostatecznie wyzbył się praktycznie wszystkich negatywnych cech poprzedniego albumu.
Krążek rozpoczyna drapieżny utwór tytułowy, który odbiera złudzenia tym, którzy oczekiwali muzycznej powtórki z Egoist. Zamiast delikatności i klawiszowych melodii mamy tu kąśliwą gitarę, energetyczne tempo i żywiołowość. Jest to jedynie tylko preludium do właściwych kompozycji. Mimo że instrumentalnie dalej jest dość skromnie, to na płycie dzieje się dużo, dużo więcej. Materiał jest jakby bardziej zróżnicowany, kompozycje bogatsze, przemyślane i dopracowane w detalach (porównajcie choćby zawadiacki Undefeated do jakiegokolwiek utworu z Egoist; wsłuchajcie się w to łobuzerskie i zadziorne muzyczne przejście przed tekstem „Take what you get” w drugiej części Baby Lulla Shadows). Sporo miejsca znalazło się na solówki i te, choć czasem wydają się jakby wymuszone i chyba niesłusznie zbyt schowane za innymi instrumentami oraz nieuwypuklone, to wiele razy dodają smaczku całemu materiałowi. Duże pochwały należą się wokalistce bo Pani Sabina śpiewa tu dużo lepiej niż na debiucie. Chodzi tu konkretnie o to, że własnym głosem dużo lepiej wpasowuje się w muzykę zespołu i wspaniale uwydatnia nim masę emocji (The World is Enough, Try, Great In The Sky).
Album został inteligentnie podzielony na dwie części. Utwory ustawione na początku krążka są raczej drapieżne i żywiołowe (choć nie brakuje tam elementów muzycznego ukojenia), z każdym kolejnym robi się jednak bardziej nastrojowo, coraz więcej w nich klawiszy, a mniej gitary. Krzysztof Lepiarczyk dochodzi do samodzielnego głosu już na Strangers, gdzie bardzo prostymi środkami tworzy wspaniałą, delikatną i bardzo emocjonalną kompozycję. Wspominałem przy recenzji poprzednika, że muzyka Egoist relaksuje? Zapomnijcie o nim! Posłuchajcie chociażby Strangers czy kolejnego wiosennego i rozmarzonego The World is Enough. Wspaniała aranżacja, delikatne melodie, cudowny wokal Pani Sabiny… tylko skrzydeł brakuje żeby odlecieć. Pobudza i kusi swoją tajemniczością zapraszając do tańca kolejne Dance, niepokoi i intryguje tajemniczy Great In the Sky, który zamyka album pozostawiając nas w uczuciu nienasycenia.
Loonypark dalej używa dość skromnych muzycznych środków do budowy artystycznej całości. Straw Andy nie jest progresywnym majstersztykiem. Nie jest to album rewolucyjny, innowacyjny czy muzyczna sensacja. Nie przeszkadza to jednak temu, żeby słuchać go z niezwykłą przyjemnością i rozmarzeniem w oczach. Straw Andy jest dowodem na to, że nie wszystko musi być pokręcone, kompozycyjnie kombinowane i typowo progresywne by musiało być kwalifikowane jako wyśmienite muzyczne rzemiosło. Bo i po co tak grać skoro można zrobić jak Loonypark, nagrać album muzycznie niezbyt bogaty, nastawiony stricte na przekazanie konkretnych wartości a nie muzyczna wirtuozerię i w ostatnim rozrachunku wprost wspaniały i przepiękny?!
Z niecierpliwością czekam na kolejny album formacji i liczę na to, że zespół będę mógł zobaczyć na żywo. Na koniec dodam, że ta płyta podoba mi się dużo bardziej niż wydany w tym samym roku materiał Millenium.
Lista utworów:
Lista utworów:
1. Straw Andy (2:13)
2. Undefeated (5:33)
3. Baby Lulla Shadows - part I (5:01)
4. Baby Lulla Shadows - part II (5:01)
5. Try (5:00)
6. Strangers (4:12)
7. The World Is Enough (4:22)
8. Dance (5:58)
9. Great in the Sky (6:42)
Czas całkowity: 44:02
2. Undefeated (5:33)
3. Baby Lulla Shadows - part I (5:01)
4. Baby Lulla Shadows - part II (5:01)
5. Try (5:00)
6. Strangers (4:12)
7. The World Is Enough (4:22)
8. Dance (5:58)
9. Great in the Sky (6:42)
Czas całkowity: 44:02
Kostuj nie projektował okładki tyko użyczył swego obrazu.
OdpowiedzUsuń