wtorek, 24 stycznia 2012

Relacja: Do Paryża po marzenia...

Koncertowych relacji słuchaczy za PROGiem ciąg dalszy. Tym razem wrażeniami z występu Stevea Hogartha dzieli się z nami Aneta. Słuchaczka pojechała na koncert frontmana Marillion do samego Paryża! Zapoznajcie się proszę z tą relacją, bo jest naprawdę piękna :) Tyle ode mnie, oddajmy głos Anecie:

Co jest potrzebne, aby zwyczajny wieczór zamienił się w najpiękniejszy wieczór Twojego życia? Odpowiedź w moim przypadku jest tylko jedna - Stave Hogarth i jego pianino.

Dzień 21.01.2012 był dniem, który zapamiętam na zawsze i w którym wreszcie doczekałam się muzycznego spełnienia.Trzeba było przemierzyć ponad 1000 kilometrów żeby tego doczekać. Czy było warto? Bez wątpienia tak.

Pomysł z Paryżem i koncertem z cyklu ,,H Natural" wydawał się być początkowo szalonym, kłopotliwym i nie wcale takim łatwym w realizacji. W tym momencie wiem, że była to jedna z najlepszych decyzji w moim muzycznym życiu i nie żałuję ani złotówki wydanej na ten koncert, bo był wart każdych pieniędzy. 

O godzinie 20.00 czasu lokalnego, na scenę wszedł Steve Hogarth. Bez żadnej ochrony, z laptopem pod ręką. Szerokim uśmiechem powitał się z już szalejącą publicznością. Usiadł za pianinem, wokół niego stało czterdzieści bijących blaskiem świec... Naprawdę nie wiem jak opisać uczucie, które towarzyszyło mi w momencie gdy go zobaczyłam. Wzruszenie, ekstaza, szaleństwo... te trzy chyba najlepiej oddają mój stan, ale tych uczuć było z pewnością blisko milion. Niedowierzanie pogłębiało to, że miałam to szczęście być w pierwszym rzędzie i chłonąć to wszystko z naprawdę bliska. Mnie i Hogartha dzieliło nie więcej niż trzy metry i to bez żadnych barierek!
Koncert był kameralny, ludzi nie więcej niż 400 osób. Przed rozpoczęciem pierwszego utworu Steve Hogarth krótko opowiedział o samym pomyśle stworzenia czegoś takiego jak koncerty z cyklu ,,H Natural". Jak sam stwierdził miał problemy finansowe i poprosił o radę swoją menadżerkę. Spytał ją czy uważa że ludzie byliby skłonni płacić mu za przebywanie z nim w jednym pokoju. Oczywiście wszystko to było opowiedziane z niesamowitym smakiem, wyczuciem humoru, wszyscy zdawali sobie świetnie sprawę kiedy H żartuje, a kiedy mówi całkiem poważnie. Pierwszy, niezwykle bezpośredni kontakt z publicznością został nawiązany i taki pozostał już do samego końca. Mało tego! Więź między wykonawcą a publicznością z każdą minutą tylko się pogłębiała.

Koncert rozpoczął się od utworu, którego... w tym momencie za nic sobie nie przypomnę. Byłam pod zbyt wielkim wrażeniem tego wszystkiego, co działo się wokół mnie. ,,Świadomość" odzyskałam dopiero, gdy zabrzmiały pierwsze nuty Seasons End od Marillion i był to chyba pierwszy moment w którym pomyślałam ,,O Boże!!! To dzieje się naprawde!".

Co ciekawe i niespotykane setlista na ten koncert nie była w ogóle ułożona, a sam Hogarth grał utwory, o które poprosiła go publiczność. Kompozycji zaplanowanych na ten koncert było maksymalnie cztery. Jak można się domyślić publiczność prosiła oczywiście o same hity autorstwa Marillion, a Hogarth po prostu spełniał te marzenia jak prawdziwy czarodziej. Marzenia każdego człowieka, który znajdował się tam na sali w Divan Du Monde. Nawet jeśli mylił czasami tekst to... kogo to obchodziło? Utwory jakie wykonał to między innymi: Seasons End, When I Meet God, The Map Of The World, Easter, Fantastic Place, Hollow Man, Goodbye to All That, This Train Is My Life, Better Dreams, Beautiful, Dry Land, Estonia, Hard As Love, cover Imagine Johna Lenona czy też cover Kate Bush The Man With the Child in His Eyes, Life On Mars Bowiego i wiele, wiele innych. Po każdym utworze, publiczność nagradzała go ogromnym aplauzem, a on był tym szczerze wzruszony. Każdy utwór był wykonany w 100% wspaniale, a głos Hogartha na żywo brzmiał jeszcze piękniej niż w studiu. Ciarki na całym moim ciele były chyba wystarczającym dowodem niezwykłego geniuszu Hogartha. Gdy zabrzmiały pierwsze nuty This Train Is My Life, jednego z moich ulubionych utworów Marillion, łzy cisnęły się do oczu... Mimo tego, że obawiałam się braku gitary Rotherego przy niektórych utworach, moje obawy nie urzeczywistniły się. Nie brakowało tam absolutnie niczego!

Konieczne jest aby dodać, że faktycznie publiczność była niesamowicie zaangażowana w koncert i nigdy nie było mi dane być pośród "lepszej". Wszyscy wiedzieli dla kogo i po co znajdują się w tym miejscu. Ponadto na żadnym koncercie nie widziałam, żeby jakiegoś artystę tak bardzo interesowała publiczność. Steve Hogarth był tam dla nas, a my dla niego. Pomiędzy utworami rozmawiał, żartował, śmiał się, wzruszał. Opowiadał między innymi o swojej fascynacji Hendrixem czy Ritchiem Blackmorem, którego miał okazję widzieć w wieku 18 lat na koncercie Deep Purple. Pytał czy są na sali obecni ludzie spoza Francji, oczywiście okrzyk "POLAND!!" usłyszał, po czym zapytał gdzie na sali fani z Polski się znajdują. Nasze ręce w górze, jego uśmiech oraz gest triumfu zapamiętam do końca życia.

Wszystko co dobre szybko się jednak kończy, ale ten czas nie był wyjątkiem pod tym względem. Po blisko trzech godzinach Hogarth był zmuszony zejść ze sceny, choć sprawiał wrażenie, jakby mógł grać nawet i dwie godziny więcej. Oczywiście powrócił jeszcze na bis aby wykonać Cover My Eyes, który był zwieńczeniem całego koncertu. Cała sala klaskała w rytm muzyki, a uśmiech nie schodził z twarzy artysty. Już na samym końcu H podszedł na krawędź sceny aby wykonać ostateczny ukłon, podziękowanie za to wszystko co się stało tego magicznego wieczoru. Moja ręką powędrowała w jego stronę a on ją uścisnął, co było najpiękniejszym zakończeniem jakie mogłam sobie wymarzyć! To wszystko przerosło moje nawet najśmielsze oczekiwania!

Mistrz zszedł ze sceny, w ostatnich słowach zapowiedział koncerty jego, jak to sam określił, rock and roll bandu jeszcze w tym roku! Zgasły światła i był to ostateczny koniec koncertu. Najlepsze trzy godziny w moim życiu dobiegły końca i jestem pewna, że nikt nie był nimi zawiedziony. Przyszła pora dojść do siebie i wyczekiwać na coś podobnego z Marillion w tym roku. Oby tylko dotarli do Polski!

Steve Hogarth to artysta kompletny o czym przekonałam się tego dnia. To nie jest zapatrzona w siebie gwiazda. To jest przede wszystkim zwyczajny człowiek. Niesamowita osoba, pozbawiony fałszu, z ogromnym dystansem do samego siebie. On wie po co jest na scenie i co chce przekazać publiczności. Jest autentyczny w stu procentach, czerpiący niesamowitą radość z kontaktu ze swoimi fanami.

Po tym wszystkim pada pytanie czy kiedyś przeżyję w swoim życiu jakiś lepszy koncert? Nie wiem, mam nadzieję że tak, ale ten był niewątpliwie do tej pory najlepszym w jakim uczestniczyłam. Czy coś jest w stanie go przebić? Marillion w tym roku bądź kolejny H Natural za rok :):) Każdemu z Was życzę takiego muzycznego dnia w którym poczujecie, że dostaliście już wszystko czego oczekiwaliście i dalsze szukanie nie jest konieczne, a wręcz pozbawione celu.
Pozdrawiam Was wszystkich bardzo serdecznie!

Aneta Nowak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz