poniedziałek, 23 stycznia 2012

Relacja: Ile Pink Floyd w Pink Floyd?

Echa koncertu The Australian Pink Floyd Show jeszcze nie umikły! Zapraszam do zapoznania się z koncertową relacją nadesłaną przez słuchacza audycji za PROGiem!


Ponad trzy godziny obcowania z twórczością grupy wszech czasów – tyle wystarczyło, aby przekonać się jak wielką spuściznę pozostawili po sobie Brytyjczycy i jak wielkie emocje wywołuje ich muzyka słuchana na żywo. W podróż po uniwersum dźwięków zabrał nas w piątek najlepszy tribute band Floydów – The Australian Pink Floyd Show, który w poznańskiej Hali Arena przypomniał legendę rocka progresywnego.

Nie sposób w tym miejscu podsumować karierę twórców The Dark Side of the Moon. Nie wystarczy bowiem poddać krytyce album po albumie, czy rozpisać się o barwnych biografiach Gilmoura, Masona, Wrighta czy Watersa. W stosunku do Pink Floyd potrzebne są inne kryteria, a przede wszystkim kontekst kulturowy niezbędny do zrozumienia tego, co przekazują, zwykle w niezwykły metafizyczny sposób. Inna wybitna postać muzyki powiedziała kiedyś, że pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze, i mimo iż część składu Pink Floyd ukończyła studia architektoniczne, to powyższe porównanie Zappy jest bardzo prawdziwe – więcej wyraża muzyka. Nic więc dziwnego, że wykonywanie utworów Pink Floyd wychodzi lepiej od mówienia czy pisania o nich. Właśnie temu zajęciu poświęcili się Australijczycy z najlepszego tribute bandu, z powodzeniem wskrzeszając oryginalne dzieła sprzed lat.

20 stycznia publiczność niemalże po brzegi wypełniła poznańską Arenę. Ponieważ to już piąty raz, gdy The Australian Pink Floyd Show odwiedza nasz kraj (ostatni raz byli równo rok temu), gorliwi fani przybyli na koncert wiedząc, że czeka ich dopracowane do perfekcji, spektakularne show. Ci wszyscy, którzy po raz pierwszy mieli przyjemność zobaczyć fenomen muzyczny, sprawdzili na własnych zmysłach, ile tak naprawdę jest Pink Floyd w Pink Floyd. Bez wątpienia kangury dołożyły wszelkich starań, by dorównać i równocześnie złożyć hołd legendzie.

Koncert rozpoczął się punktualnie o 20:00, a pierwsza jego część trwała 70 minut. Muzycy zainaugurowali spektakl podniosłym numerem z rock opery The Wall – In the Flash, a więc zaprosili nas na wydarzenie, sugerując, że chcieliśmy poczuć ciepły dreszczyk zakłopotania. Po chwili dało się słyszeć potężne uderzenie, światła wybuchły, a puszczone przez całą halę wiązki kolorowych laserów zaczęły miarowo pulsować. Wielka cyfrowa rozeta w tle już do końca koncertu wspomagała artystów wyświetlając animacje, fragmenty klipów czy wprawiające w zachwyt kolorowe przestrzenie dopowiadające muzyczny przekaz.

Chełpiący się kwadrofonicznym systemem nagłośnienia muzycy nie przesadzili zapowiadając, że przeniosą fanów na inny poziom percepcji i właściwie dźwięk byłoby ostatnim elementem, do którego można było mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Już po kilku pierwszych numerach (Take It Back czy Sorrow) odniosłem wrażenie, że o oprawę dźwiękową zadbano z największym pietyzmem. Muzyka płynąca ze sceny była głęboka, pozbawiona charakterystycznego dudnienia przebasowanej gitary, optymalnie balansowała w częstotliwościach umilających słuchanie, nie zahaczając o bardzo wysokie tony, ani też nie zagłuszając śpiewów. W Aussie Floyd wokalnie zaangażowani są praktycznie wszyscy: basista Colin Wilson, gitarzyści odpowiedzialni za frazy Gilmoura: Steve Mac, David Domminey Fowler, a także charakterystyczny klawiszowiec-kapelusznik Sawford. Jednak największą uwagę skupił na sobie wokalista Alex Mcnamar, którego barwę głosu nie każdy fan Pink Floyd potrafi zaakceptować.


Słynnym protest songiem Another Brick in the Wall (Part 2), podczas którego na scenie pojawiła się siedmiometrowa ruchoma kukła nauczyciela, zespół zakończył pierwszy set. Podczas następnego, trwającego półtorej godziny fani żywiołowo oklaskiwali najlepsze utwory z czasów całej kariery Pink Floyd. Usłyszeliśmy zatem Shine On You Crazy Diamond (I-V), niezwykle psychodeliczny Astronomy Domine z 1967 roku, a także Time ze wstępem tykających zegarów – dokładnie takim samym znanym z płyty.

Wszystkim utworom towarzyszyła gra świateł i laserów, dlatego nie bez powodu trasa nazwana została Exposed In The Light. Momentami można było poczuć dreszcze na plecach, np. podczas partii wokalnych świetnych chórzystek wspomagających zespół (zwłaszcza w utworze The Great Gig in The Sky, gdzie budowały przepiękne napięcie). Wybrzmiał także doskonale znany numer Keep Talking z ostatniej płyty Division Bell, nostalgiczny Wish You Were Here, a na sam koniec zespół uraczył licznie zgromadzonych fanów utworem z 1971 roku zatytułowanym One Of These Days.

Właśnie podczas drugiej części koncertu The Australian Pink Floyd Show przenieśli publiczność w czasie, serwując nam chwile uniesienia, zadumy i momenty pełne energetycznego pulsowania przestrzeni. Jeśli ktoś wyszedł po ostatnim numerze, może pluć sobie w brodę, gdyż grupa zachęcona długimi brawami, wykonała numer, na który osobiście najbardziej czekałem – Comfortably Numb. Zwieńczeniem tej ponad ośmiominutowej interpretacji była uniesiona w górę kula, która rozbłysła jaskrawym światłem i wzbudziła ogromny entuzjazm wśród zgromadzonych. Muzycy pożegnali się z nami numerem Run Like Hell i wielkim nadmuchanym kangurem radośnie podskakującym w rytm piosenki.

Zaliczam się do młodego pokolenia, które nie miało przyjemności widzieć na żywo Pink Floyd, dlatego występ tribute bandu był dla mnie i dla wielu tysięcy zgromadzonych w Arenie ludzi jedyną okazją, kiedy mogliśmy poczuć choć namiastkę legendy.

Jednak jeśli ktoś spodziewał się, że TAPFS będzie wierną kalką Brytyjczyków, mógł poczuć pewnego rodzaju niedosyt. Co prawda Pigs, High Hopes czy The Happiest Day of Our Lifes instrumentalnie zabrzmiały niemalże dokładnie tak samo jak pierwowzory, Aussie Floyd mają swój własny styl, którego zadaniem jest wskrzeszenie uwielbienia dla protoplastów, przybliżenie ich twórczość oraz próba pokazania jak mógł wyglądać progresywny koncert w latach 80'. I właśnie to odpowiednie nastawienie gwarantowało dobrą zabawę.

Rafał Maciak

2 komentarze:

  1. kangur podskakiwał na One of these days, na Run Like Hell był czerwonooki guziec.. ;]

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak masz rację - kangur był na One of These Days, ale guźca w Poznaniu nie mieliśmy :(

    OdpowiedzUsuń