Mam przyjemność przedstawić Wam relację z jedynego koncertu Opeth w naszym kraju podczas trasy promującej najnowszy album Szwedów pt. Heritage. Tekst nadesłał nam stały słuchacz audycji za PROGiem, Jakub "Bizon" Michalski.
autor: Wojciech Dobrogojski / www.rockmetal.pl |
Muzycy Opeth odwiedzili warszawską Stodołę w ramach trasy promującej dość kontrowersyjną płytę Heritage. Album ten mocno podzielił środowisko fanów szwedzkiego zespołu. Zwolennicy opcji progresywnej byli zachwyceni nawiązaniami do klasyków rocka progresywnego lat 60-tych i 70-tych, takich jak King Crimson, Gentle Giant, wczesne Deep Purple czy Caravan. Fani mocniejszych brzmień, znanych z pierwszych płyt Opeth, byli jednak mocno rozczarowani, żeby nie powiedzieć - oburzeni. Jak to? Opeth bez growlu? Bez deathmetalowego jazgotu gitar i brzmiącej jak seria z ‘kałasznikowa’ perkusji? Wielu słuchaczy zwyczajnie postawiło na zespole krzyżyk. Zapewne odwrócony. Warszawski koncert usatysfakcjonował jednak w pełni oba obozy, a parafrazując pewną irytującą reklamę, muzycy pokazali „jak to się robi u nich w Skandynawii”.
Występ Opeth podzielić można na dwie części. Na pierwszą złożyły się cztery utwory z Heritage, przeplatane starszymi kompozycjami, klimatem pasującymi do nowych kawałków. Było więc dość spokojnie, nastrojowo i melodyjnie za sprawą takich utworów jak Face of Melinda, Credence czy To Rid The Disease. To dość symboliczne, że nawet w przypadku sięgnięcia po dość wczesny materiał, panowie skupili się właśnie na tych w większości dość subtelnych muzycznie utworach. Najnowsze dokonania Opeth, w postaci The Devil’s Orchard, I Feel The Dark, hardrockowego Slither, które na płycie nieco burzyło klimat, ale na żywo wypadło fantastycznie i Folklore zostały przyjęte entuzjastycznie, a wyraźnie zadowoleni z reakcji fanów muzycy tryskali dobrym humorem. Brylował oczywiście lider zespołu, Mikael Åkerfeldt, który pomiędzy kolejnymi utworami żartował z basisty Martina Mendeza, swoich nieudanych podbojów miłosnych, których dokonywać usiłował przy pomocy muzyki hip hopowej, a także badał grunt pod ewentualną reaktywację Abby. Większość żartów niestety nie nadaje się do publicznego powtórzenia, gdyż zawierały one odniesienia do damskiej garderoby oraz do części ciała, którymi zwykło się określać tych, którym chcemy zrobić przykrość. Oczywiście wszystko to miało zdecydowanie humorystyczny wydźwięk, nikt więc zapewne nie poczuł się obrażony, o czym świadczyć mogą salwy śmiechu kwitujące niemal każde wypowiedziane ze sceny zdanie. Swoją drogą, ciekawe ilu fanów faktycznie rozumiało żarty wokalisty, a ilu śmiało się „bo tak wypada”, jak to często ma miejsce w przypadku koncertów zagranicznych zespołów w Polsce.
autor: Wojciech Dobrogojski / www.rockmetal.pl |
Wspomnianą pierwszą częścią koncertu zachwyceni byli niewątpliwie fani z opcji progresywnej. Opcja metalowa, spragniona bardziej intensywnych doznań dźwiękowych doczekała się czegoś dla siebie podczas drugiej części występu, na którą złożyły się ostatnie cztery kompozycje. Heir Apparent, The Grand Conjuration, The Drapery Falls i zagrane na bis Deliverance zapewniły odpowiednią dawkę mocy i potężnych wrzasków wokalisty, których tak bardzo brakowało niektórym fanom na ostatniej płycie. Jak łatwo zauważyć mogą czytelnicy nieco bardziej obeznani z dyskografią Opeth, oprócz czterech nowych utworów otrzymaliśmy po jednej kompozycji z niemal wszystkich dużych płyt szwedzkiego zespołu. Zabrakło jedynie reprezentacji dwóch pierwszych albumów grupy, co nie jest wielkim zaskoczeniem, biorąc pod uwagą jak bardzo od tamtej pory zmienił się nie tylko rodzaj muzyki Opeth, ale i skład osobowy kapeli.
Opeth po raz kolejny udowodnił, że jest w tej chwili w absolutnej czołówce progresywnego metalu, a występy na żywo są mocną stroną grupy. Luz sceniczny lidera zespołu niewątpliwie dostarcza dodatkowych doznań, choć zbliżonych gatunkowo raczej do kabaretowych monologów, niż czegokolwiek związanego z muzyką. Åkerfeldt to gaduła jakich mało w świecie metalu i pewnie niejedna osoba wolałaby usłyszeć dodatkowy utwór zamiast tych dobrych 10 minut gadania między utworami, ale taki jest też urok koncertów Opeth, że obok doskonałej muzyki otrzymujemy też porcję może nie zawsze wyszukanego, ale podanego w bardzo wdzięczny sposób humoru wokalisty. Szkoda jedynie, że w przeciwieństwie do niektórych koncertów poprzedniej części trasy, panowie nie uraczyli nas jakimś mało spodziewanym coverem w ramach przerywnika. Być może Wanted Dead Or Alive autorstwa Bon Jovi, które Opeth ostatnimi czasy grywał na żywo byłoby nie do przełknięcia dla pozbawionych humoru ortodoksów, ale już takie Rainbow Eyes, którego kilka pierwszych taktów zabrzmiało w piątek ze sceny, byłoby bardzo ciekawym dodatkowym urozmaiceniem tego znakomitego występu. Mimo tego, przyznać muszę, że warszawski koncert Opeth, będący moim trzecim spotkaniem z tą formacją, był jednym z najlepszych koncertów, jakie miałem okazję zobaczyć w ostatnich latach.
autor: Wojciech Dobrogojski / www.rockmetal.pl |
Przed Szwedami zaprezentowała się fińska grupa Von Hertzen Brothers. Zespół składa się z obsługujących wszystkie gitary trzech braci, którym towarzyszą perkusista i klawiszowiec, którzy, jak przypuszczam, związków rodzinnych z wymienionym triem nie mają. Muzycy zostali ciepło przyjęci przez zgromadzoną publiczność, a ich niezwykle dynamiczna i intensywna brzmieniowo muzyka zdobyła z pewnością sporo nowych zwolenników. To, co mogliśmy usłyszeć podczas czterdziestominutowego występu można by w skrócie opisać jako metalową wersję Muse na speedzie lub innych, podobnych specyfikach. Bracia wykazywali objawy muzycznego i ruchowego ADHD, co świetnie pasowało do ich brzmienia. Na wspomnienie zasługują zwłaszcza świetne harmonie gitarowe i nie gorsze rozwiązania wokalne, będące dziełem wszystkich trzech Von Hertzenów. Być może chwilami intensywność brzmienia i natężenie dźwięku przysłaniały wszystko inne, ale zespół zaprezentował się na tyle interesująco, że warto przyjrzeć się bliżej tym fińskim muzykom.
Jakub „Bizon” Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz