piątek, 11 listopada 2011

Relacja: Arena w Progresji

Arena powróciła. Po sześciu latach milczenia zespół po raz kolejny wszedł do studia nagraniowego by tam, już z nowym wokalistą, nagrać swój kolejny krążek zatytułowany The Seventh Degree of Separation, a listopadową trasą koncertową zaprezentować go na żywo swoim starym jak i nowym fanom. Brytyjczycy zaplanowali sobie w Polsce cztery koncerty, z czego jeden z nich odbył się 8 listopada w warszawskiej Progresji, w którym miałem okazję uczestniczyć.

Koncert rozpoczęła założona przez Mirka Gila z Collage polska grupa Believe. Zaskoczyło mnie nie tylko to, że muzycy rozpoczęli wieczór punktualnie co do minuty, ale również to, że zespół zaprezentował się naprawdę świetnie. Formację Believe znam niemal od podszewki i zarówno ich dorobek muzyczny jak i forma koncertowa nie sprawiały na mnie większego wrażenia. Wszystkie swoje uprzedzenia musiałem jednak wyrzucić do worka już po pierwszych, doprawdy magicznych utworach (z najnowszego wydawnictwa) wykonywanych przez zespół. Fantastyczny klimat i muzyczna aura osiągnęła punkt kulminacyjny w środku czwartego z kolei Bread is Mine (objawy – gęsia skórka i dreszcze), jednak zakończenie utworu wybiło niestety z wysokiego poziomu wtajemniczenia i zespołowi nie udało się wzbić na wyżyny artystyczne początkowych  kompozycji. Nie znaczy to jednak, że Believe całkowicie spuścił z tonu bo po porywających utworach z płyty Yesterday is a Friend (był to bodajże What they Want) oraz Poor King Of Sun/Return z najnowszego krążka ręce same składały się do oklasków. Zresztą zespół został ciepło przyjęty przez publiczność, która zdaje się w większości zespołu wcale nie znała, co musi dobrze świadczyć o godzinnym występie formacji. Ja w każdym razie zostałem przez muzyków oczarowany i musiałem z całą odpowiedzialnością przyznać, że niesłusznie spisałem kiedyś Believe na straty i z chyba znowu zacznę dokładniej przyglądać się grupie. 

Po dwudziestu minutach poświęconych na przygotowanie sceny i instrumentów zadanie podbicia serc widowni rozpoczęła brytyjska Arena. Zespół powitany głośnym wiwatowaniem przez publiczność z właściwą sobie energią rozpoczął występ od otwierającego najnowszy krążek utworu The Great Escape. Okazało się, że grupa zaprezentowała setlistę złożoną ze starych, klasycznych utworów poprzecinanych kompozycjami z najnowszego (jeszcze nie wydanego) albumu. Ja niestety ze względów natury osobistej musiałem koncert opuścić po zakończeniu wiekowego Crying for Help IV czyli utworu, który został napisany przez Clivea Nolana oraz Mikea Pointnera jeszcze zanim w głowach zaświtał im pomysł o założeniu wspólnego zespołu. Na szczęście udało mi się załapać jeszcze na A Crack In the Sky, Burning Down czy przepiękne What If? więc chociaż po części usatysfakcjonowany opuściłem klub pozostawiając publiczność z coraz bardziej rozkręcającym się zespołem. Tej zazdroszczę szczególnie tego, że miała okazję usłyszeć na żywo fenomenalną solówkę gitarową w trakcie mojego ulubionego utworu zespołu – The Visitor. Z poczuciem niemocy zabrałem swoje rzeczy i udałem się w podróż nocnymi ulicami Warszawy analizując to, co przed chwilą zobaczyłem i usłyszałem.

Jeżeli chodzi o moje osobiste odczucia po jakiejś połowie występu to są one dość mieszane. Niektóre muzyczne momenty robiły naprawdę świetne wrażenie, inne strasznie nudziły i wprowadzały monotonię. Z przyjemnością patrzyło się na gitarowe popisy Johna Mitchella, irytowały czasami perkusyjne zagrywki Mikea Pointnera. Warto odnotować bardzo dobrą postawę pana Paula Manziego jako wokalisty, który udanie zastąpił swego poprzednika. Naprawdę trzeba Panom z Areny pogratulować dobrego personalnego wyboru. Pięknie z muzyką zsynchronizowana została gra świateł, a nagłośnienie zarówno na koncercie Brytyjczyków i Believe zachowało wysokie standardy klubu.

Jeżeli chodzi o frekwencję to ta przedstawiała się dość przeciętnie. Na pewno dużo wpływ na ten stan rzeczy miała dość wysoka cena biletów oraz niszowy gatunek, w którym zespół się muzycznie obraca. Występ Areny z pewnością zaliczę do tych, podczas których mogłem zadać sobie pytanie: „Czyżbym był najmłodszy na widowni?” gdyż średnia wieku publiczności z pewnością przewyższała 30 lat.

Jak będę wspominał koncert Areny? Najpewniej zostanie przeze mnie zaliczony do tych ciekawszych, legendarnych spotkań z muzycznie uznaną marką i kanonem rocka progresywnego. Nie będzie to jednak występ,  o którym będę jednak opowiadał z wypiekami na twarzy i rozmarzeniem w oczach. Być może wpływ na taki fakt miało to, że musiałem muzyków z Wielkiej Brytanii opuścić w trakcie koncertu? Być może tak, bo publiczność przy neoprogowych dźwiękach bawiła się wspaniale. Cóż… może innym razem będę miał okazję do poprawienia opinii o zespole w mych oczach, bo dla usłyszenia samego The Visitor na żywo na występ Areny skuszę się z pewnością.

Pierwsze 15 minut występu można obejrzeć tutaj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz