czwartek, 15 grudnia 2011

Relacja: Lao Che w Hard Rock Cafe - syndrom kuli śniegowej

Lao Che jest już niemal stałym bywalcem warszawskich klubów. Dosyć często można natknąć się na formację grającą w stołecznym mieście, a 13 grudnia grupa postanowiła wystąpić ze swym materiałem na ostatnim koncercie roku w Hard Rock Cafe.

 
Rozpoczęcie koncertu było ustalone na godzinę 21.00, jak się jednak okazało spóźnialskich było tak wielu, a kolejka przed wejściem tak długa, że zaczekano na wejście do klubu wszystkich czekających, a samo wydarzenie rozpoczęło się o godzinie 21.35.

Wszyscy zapewne byli jakie materiał zaprezentuje nam zespół. Konsekwentne odcinanie się Lao Che od albumu Powstanie Warszawskie sugerowało unikanie kompozycji z tego albumu podczas występu, z drugiej strony promocja najnowszego krążka formacji pt. Prąd Staly/Prąd Zmienny już dawno minęła, więc możnaby również oczekiwać odpoczynku Lao Che od tego krążka. Ciekawość moją jak i wszystkich wzmagał fakt, że nigdzie w Internecie nie dało się znaleźć kompletnego spisu utworów granych w ostatnim czasie przez zespół. Cóż… pozostało w napięciu czekać na rozwój wydarzeń.

Zespół zaczął dość przewidywalnie, bo od utworów z najnowszego krążka, których usłyszeliśmy pod rząd aż cztery (m.in. Urodziła mnie Ciotka, Życie jest jak tramwaj). Gdy można było się domyślać, że występ formacji zdominuje właśnie najnowszy album, Lao Che rzuciło publiczności na pożarcie niemalże połowę Gospel (m.in. Chłopacy, Paciorek, Czarne Kowboje czy fantastycznie przyjęte i świetnie wykonane Hydropiekłowstąpienie) przecięte coverem Czesława Mozilla, z którym przecież zespół sporo koncertował w tym roku. W tym momencie w mojej głowie pojawiła się już wizja srogiej relacji, w której to musiałbym zespół skrytykować za niczym uzasadnione odcinanie się od swojej twórczości na Powstaniu Warszawskim, która zaczynała powoli irytować. Ku zaskoczeniu wszystkich po wybrzmieniu ostatnich nut Astrologa (album Gusła) Lao Che naprawdę porwało wszystkich sporą ilością materiału właśnie z Powstania, m.in. tak znakomitymi kompozycjami jak Czerniaków, Godzina W czy Hitlerowcy. Okazało się że formacja podzieliła koncert niemal dyplomatycznie pomiędzy swoje trzy najnowsze albumy, a tak szerokim potraktowaniem Powstania Warszawskiego zaskoczony byłem zapewne nie tylko ja, ale większa ilość publiczności.

Trzeba przyznać że formacja rozbujała fanów zespołu do czerwoności, a podsceniczny kociołek nabierał większych rumieńców z każdym kolejnym utworem. Syndrom kuli śniegowej postępował i zespołowi udało się pod koniec show ulepić naprawdę ogromną śnieżną formę. Z każdą upływającą minutą do zabawy włączały się systematycznie pojedyncze jednostki, tak że pod koniec występu niemal całe Hard Rock Cafe rozgrzane było do czerwoności. Niemal całe bo ludzi (dodajmy że bawiących się fantastycznie) było jak na standardy klubu ogromnie dużo, niemal za dużo.

Nie mogę tu rzecz jasna nie wspomnieć o przeraźliwym, wręcz niebezpiecznym tłoku tego dnia w klubie. Naprawdę pomijając już totalny dyskomfort i to, że problemy z wyjściem z klubu były naprawdę straszne, to chyba powinno się zastanowić nad ograniczeniem liczby potencjalnych widzów w trakcie koncertu.

Należy przyznać że z koncertowej formy zespołu trzeba być więcej niż zadowolonym, a fantastyczny materiał wykonany tego dnia przez zespół nie mógł pozostawić nikogo obojętnym. Lao Che zaprezentowało się z fantastycznej strony, ręce same składały się do oklasków i tylko mało komfortowe warunki uczestnictwa w koncercie można oceniać jako minus, który jednak i tak ginie patrząc z perspektywy tak udanego wieczoru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz