środa, 4 marca 2015

Recenzja: Steven Wilson - Hand. Cannot. Erase. (2015)


Wiedziałem, że będę chciał zrecenzować ten album. Gdy tylko płyta trafiła w moje ręce mocno docisnąłem słuchawki do uszu, wcisnąłem przycisk "Play" i w pełnym skupieniu, z dokładnością księgowego przystąpiłem do badania wydawnictwa. Pierwsze wrażenie? Delikatne rozczarowanie... Był to niedzielny wieczór więc kilka godzin później udałem się do radia. Po powrocie z audycji zabrałem się za wykonywanie poaudycyjnych obowiązków, w trakcie których pomyślałem: "Do diaska! Muzyka nie jest po to by ją z uporem maniaka analizować. Muzyka ma płynąć, ma rozluźniać, ma być naszym codziennym towarzyszem... A niech leci!". Nocną pracę przy komputerze wykonywałem już w towarzystwie dźwięków z Hand. Cannot. Erase.. Wrażenia z jakimi pozostawił mnie album po tym "luźnym" odsłuchu? Całkowicie odmienne.

Gdy Steven Wilson obwieścił jakiemu tematowi poświęcił album oraz opublikował jego okładkę, od razu na myśl przyszedł mi album Brave autorstwa Marillion. Zarówno w pierwszym, jak i drugim przypadku szatę graficzną zdobiła twarz kobiety, zaś podmiotem lirycznym była młoda dziewczyna, której życie pełne jest problemów. Szybko dało się jednak zauważyć, że opowieść Wilsona jest zdecydowanie bardziej głęboka i wielowymiarowa. Muszę przyznać, że muzyk idealnie trafił z tematem w przedmiot moich ostatnich przemyśleń...

W Warszawie mieszkam od kilku lat i z każdym miesiącem to miasto wzbudza we mnie coraz bardziej mieszane uczucia... Pochodzę z małej miejscowości. Za młodu nie wiedziałem co to Internet, nie używałem telefonu komórkowego, a ze znajomymi umawialiśmy się by pograć w piłkę po szkole na przysłowiową gębę. Każdy o 17. miał być na boisku. Ludzie, czy to starsi czy to młodsi, traktowali się z szacunkiem i, co najważniejsze, widzieli w sobie przyjaciół. Sąsiedzi witali się zawsze z uśmiechem i oferowali pomocną dłonią. Życie w wielki mieście jest zaś bezlitosne. To, że na nic nie starcza czasu to akurat mały problem. Bolesne są relacje międzyludzkie. W Warszawie króluje wzajemna obojętność, znieczulica, ciągła rywalizacja bez żadnych skrupułów. Gdy słyszę w pracy rozmowy rodziców, którzy już od małego tresują dzieci na korpo-roboty łaknące sukcesu, zaczynam się zastanawiać dokąd to wszystko zmierza. Gdzie podziała się prosta, ludzka radość? Gdzie beztroska i cieszenie się każdym kolejnym dniem? Niestety faktem jest, że społeczeństwo opanowała niekończąca się pogoń i z bólem serca muszę przyznać, że sam z każdym rokiem coraz mocniej jej ulegam... a ja nie chcę tak żyć. Steven Wilson w utworze zamykającym albumie pisze: Hey brother, I’d love to tell you I’ve been busy but that would be a lie. Niezwykle proste słowa, a przekazujące wiele.

Bohaterem recenzowanego albumu jest młoda, atrakcyjna dziewczyna, posiadająca wielu znajomych i bogate życie towarzyski. Kobieta zniknęła i... po 3 latach została znaleziona martwa we własnym mieszkaniu. Nie, nie chodzi o to, że zaginęła. Problemem, nad którym pochylił się Steven Wilson jest to, że... przez ten okres czasu nikt się nią nie zainteresował. Dziewczyna, mające spore problemy wewnętrzne, wycofywała się z życia towarzyskiego. Nikt nawet nie pomyślał żeby jej pomóc, zainteresować jej losem. Wielkie miasto zostawiło ją samej sobie, co zakończyło się wielką tragedią.

Bardzo spodobały mi się dwie ostatnie płyty Wilsona. Od Hand. Cannot. Erase. oczekiwałem więc sporo, choć delikatnie się zawiodłem, gdy Steven Wilson ogłosił, że jego najnowsze dzieło będzie prostsze, różnorodne i melodyjne. Gdyby zastanowić się nad trzema przymiotnikami określającymi ten album, to chyba te przyszłyby mi do głowy na samym początku. 

Hand. Cannot. Erase. to niemal 70 minut muzyki zamkniętej w jedenastu kompozycjach. Wydaje się, że proces twórczy jaki przeszedł album był zdecydowanie inny od The Raven That Refused to Sing (And Other Stories). Na poprzednim krążku Wilson budował utwory skrojone pod wybrany wcześniej temat. Mam wrażenie, że na Hand. Cannot. Erase. znalazły się takie kompozycje, na które akurat autor miał ochotę. Na wydawnictwie znajdziemy prostsze utwory nacechowane piosenkowo (Hand Cannot Erase, Happy Returns), instrumentalne obrazy (First Regret, Ascendant Here On...), złożone kompozycje mocno przywodzące na myśl Porcupine Tree (3 Years Older, Home Invasion), krótkie formy instrumentalne zbudowane na gitarowych pasażach (Transience), a także fragmenty nieco eksperymentalne (Perfect Life). Na płycie Steven Wilson ze swoim zespołem ciągle żongluje używanymi tematami (świetnym przykładem jest utwór Ancestral), momentami wchodząc nawet w cięższe brzmienia. Efektem jest niezwykle wielobarwny album, który mimo wszystko cechuje spójność i którego bardzo dobrze słucha się jako całości. To, co mogłoby być wadą tego wydawnictwa jest jego atutem. Od premiery minął niespełna tydzień, a już jestem pewny, że spośród wszystkich dotychczasowych solowych wydawnictw Brytyjczyka ten album w najlepszym stopniu trafi do fanów jego muzyki. Na Hand. Cannot. Erase. każdy znajdzie coś dla siebie i mówię to nawet na własnym przykładzie. Nigdy nie przepadałem za twórczością Porcupine Tree i tego typu utwory nie do końca mnie przekonują. Jestem jednak pewny, że fani tej formacji, którym akurat nie spodobał się The Raven That Refused to Sing (And Other Stories), przez dłuższy okres czasu nie będą mogli oderwać się od kilku fragmentów z najnowszego albumu.

Hand. Cannot. Erase. to zupełnie inna płyta niż The Raven That Refused to Sing (And Other Stories). Cechą, która szczególnie wyróżnia najnowszą pozycję Stevena Wilsona jest to, że muzyka z wydawnictwa nadaje się do słuchania... wszędzie i o każdej porze dnia, czego nie mógłbym powiedzieć o mrocznym i wymagającym skupienia poprzedniku. Hand. Cannot. Erase. słucha się dobrze podczas powrotu tramwajem z pracy, a także w zaciszu domowym czy na dobranoc. Słuchacza z jednej strony porwą wspaniałe melodie i wpadające w ucho linie wokalne, a z drugiej strony głowić się będzie nad ciekawymi rozwiązaniami kompozycyjnymi. Mimo wszystko mam wrażenie, że na wydawnictwie brakuje muzycznych pomników, jakim był chociażby Drive Home. Wszystkie kompozycje, które znalazły się na najnowszym wydawnictwie Wilsona, cechuje bardzo wysoki poziom artystyczny, ale żaden z nich indywidualnie wybija się na ten najwyższy poziom. Duży potencjał ma najdłuższy na płycie Ancestral, lecz jego niejasna struktura może obniżać ostateczną ocenę.

Pisząc recenzje zawsze staram się unikać własnych ocen. Nie chcę sugerować Wam jak macie dany album odbierać i jak macie go oceniać. Usiłuję raczej dzielić się z Wami moimi przemyśleniami i uwagami, które pomogłyby Wam lepiej zrozumieć dane wydawnictwo niż być Waszymi uszami. Jestem przecież zwykłym słuchaczem tak jak każdy z nas! Niemniej jednak w tym wypadku nie mogę nie pozwolić sobie podsumować Hand. Cannot. Erase.. Cóż, ta płyta jest po prostu... wspaniała! Choć najwyraźniej brakuje tu kompozycji, które za dziesięć lat będą wymieniane jednym tchem jako swoiste muzyczne kanony, to sama budowa albumu, mnogość wykorzystanych pomysłów, ciekawe rozwiązania kompozycyjne i przepiękne melodie stanowić będą o jego wyjątkowości. Walorem wydawnictwa jest jego wielowymiarowość, kapitalne brzmienie oraz produkcja (chyba nie słyszałem tak wybornie brzmiącego albumu), a także ciekawy liryczny koncept, zmuszający do zastanowienia i dobrze korespondujący z muzyką. Od muzyki z Hand. Cannot. Erase. czuć świeżość i to, że pisana była na wielkim luzie, bez przesadnej chęci udowadniania czegoś czy wpasowania się w jakiekolwiek trendy. Steven Wilson zresztą nie musi im podlegać, bo sam je tworzy. Pewnego rodzaju zjawiskiem jest, że muzyka blisko 50-letniego Brytyjczyka ciągle jest żywa. Nie ma tu mowy o żadnym kryzysie twórczym czy zmęczeniu. Wydaje się, że jeszcze przez wiele lat będziemy cieszyć się jego kolejnymi wspaniałymi wydawnictwami. Choć krytykowanie muzyki Wilsona zrobiło się ostatnio modne (?), to spośród aktywnych artystów jest on jednym z nielicznych, którym naprawdę należy się duża uwaga. Ciężko z nim rywalizować, a nawet nadążyć za kolejnymi podejmowanymi przez niego przedsięwzięciami.

Musicie wybaczyć mi ten długi tekst. Recenzje piszę dla Was, ale także dla siebie i po prostu musiałem podzielić się z Wami moimi uczuciami i przemyśleniami (bez problemu mógłbym napisać jeszcze kilka akapitów!). Sama jej długość jednak o czymś świadczy. Hand. Cannot. Erase. nie tylko przyjemnie mi się słuchało (i słucha). Dzieło Stevena Wilsona zmusiło mnie do zastanowienia się nad życiem w XXI wieku, a jednocześnie oderwało od codzienności. To jest największy walor tego wydawnictwa. Muzyka ma być naszym najlepszym towarzyszem, dobrym przyjacielem i codziennym kompanem. Hand. Cannot. Erase. posiada wszystkie te cechy.

Lista utworów:
1. First Regret (2:01)
2. 3 Years Older (10:18)
3. Hand Cannot Erase (4:13)
4. Perfect Life (4:43)
5. Routine (8:58)
6. Home Invasion (6:24)
7. Regret #9 (5:00)
8. Transience (2:43)
9. Ancestral (13:30)
10. Happy Returns (6:00)
11. Ascendant Here On... (1:54)
Czas całkowity: 65:44

6 komentarzy:

  1. Dzięki za recenzję.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kochałem wczesne Porcupine Tree, ostatnie ich płyty jednak mnie nużyły. Dla mnie były za ciężkie i trochę wtórne. Dzisiaj domyślam się dlaczego Wilson zawiesił działalność tego zespołu. Tam już nic nowego nie mogło się wydarzyć. Solowe płyty były dla mnie trochę za mroczne. I gdy już myślałem o Wilsonie w czasie przeszłym nagrał płytę , która mnie powaliła. Płyta jest genialna!!! Znajduję tu wszystko co kocham: Rush, King Crimson, Mahavishnu Orchestra , SBB . Jest i rock i progresja i jazz-rock i psychodelia. Przez całą niedzielę nie zdjąłem słuchawek. Coś niewiarygodnego. Na koncercie chyba odejdę od zmysłów. Fortepiany, moogi brzmiące analogowo, mellotrony, kapitalne riffy no i cudowne melodie trochę z ery Blackfield. Chwilami bardzo smutna , ale Happy Returns przywraca mnie do życia. Dramaturgia płyty jak w Brave , a to jedna z najważniejszych płyt świata. Ta też taką będzie - przynajmniej dla mnie .A.K.

    OdpowiedzUsuń
  3. To jest klasyka lat 70-tych przyprawiona sosem XXI wieku. Tak dobrej płyty nie nagrał nikt od wielu lat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eee...bez przesady. Dziadkowie dotrzymują kroku Wilsonowi w bieżącej dekadzie. Polecam Rush "Clockwork Angels" z 2012 roku. A i samego Wilsona 3 poprzednie płyty wcale nie gorsze.

      Usuń
  4. Recenzja super. W Krakowie występował Ray Wilson i tylko przez zbieżność nazwisk wybrałem się też na Stevena, który grał kilka miesięcy później. Raczej nie jest on znany szerszemu ogółowi o czym świadczy ilość otwarć na youtube. Koncert wprowadził mnie w osłupienie, chyba najlepszy jaki słyszałem i oglądałem, a widziałem już co, nieco. Wybierałem się powtórnie do Lipska w styczniu 2016 a tu niespodzianka - przyjeżdża do Krakowa 18 kwietnia 2016 roku. Z niecierpliwością odliczam czas do kwietnia.

    OdpowiedzUsuń
  5. Zaczęło się u mnie od rozczarowania - nie podobają mi się utwory 3 years old oraz tytułowy. W pierwszym jest kopiowanie Rush a w drugim Genesis z Gabrielem, a samego Wilsona tu jak lekarstwo. A potem od Perfect Life już do samego końca jest wspaniale. Mnie najbardziej ruszają Home Invasion z przesterowanym pianinem elektrycznym, a szczególnie Regret #9 ze zwariowanym moogiem. Wilson kryzys już ma za sobą (żenująco słabe In Absentia oraz Deadwing) i od lat co najmniej 8 jest w świetnej formie i tak trzymać

    OdpowiedzUsuń