czwartek, 21 lutego 2013

Recenzja: Riverside - Shrine of New Generation Slaves (2013)


O tym albumie napisano tak wiele, że pisanie przeze mnie kolejnej recenzji niejako mija się z celem. Z drugiej strony nie mogę sobie odmówić przyjemności własnego zopiniowania tej szeroko komentowanej płyty, jakże istotnej dla rynku muzyki progresywnej. Od razu zaznaczę, że pominę wszystkie ogólniki, podstawowe informacje dotyczące wydawnictwa czy inne kwestie wiadome 99%  czytających ten tekst, bo i po co po raz n-ty (a od premiery płyty minęło już sporo czasu) czytać to samo. W recenzji skupię się na kwestiach nieco mniej poruszanych w mediach. Będzie dość niestandardowo, dość konkretnie, może trochę sucho i jak śpiewało Myslovitz „bez zbędnych emocji”.

Zespół zapowiadał małą rewolucję i dotrzymał słowa. Co prawda Riverside nieco pofolgował sobie w eksperymentach, ale zachował swój rozpoznawalny styl. Słychać na SoNGS wpływy brzmieniowe hard rocka lat 70-tych (Led Zeppelin, Deep Purple), które odgrywają jedną z najbardziej wybijających się ról przy pierwszej styczności z krążkiem.  Muszę tu jednak kategorycznie nie zgodzić się z niektórymi recenzentami nazywającymi Shrine of New Generation Slaves połączeniem Deep Purple z Pink Floyd. Inspiracje hard rockiem pełnią tu funkcję jedynie dodatku i uzupełnienia niż kluczowego elementu, a Floydów w muzyce Riverside jest tyle co zwykle.

Bez wątpienia jest to najbardziej „Dudowa” płyta spośród wszystkich z dorobku warszawiaków. Multum jest tu odniesień do Lunatic Soul, choć najpewniej niezamierzonych. Ten fakt w pewnym stopniu pokazuje, że zespół, co zresztą sam przyznawał, nie miał na płytę pomysłu. Niezwykle długi czas oczekiwania na premierę SoNGS jest na to najlepszym dowodem (dodajmy jeszcze koncept tekstów nawiązujący do ADHD) i choć co prawda zespół wyszedł z tego pojedynku obronną ręką, to czuć w muzyce Riverside delikatną bezradność, która nieco niepokoi w perspektywie kolejnych wydawnictw (vide jakby wymuszona Coda). Domyślam się, że kolejna płyta naszego towaru eksportowego będzie jeszcze bardziej eksperymentalna niż ta przeze mnie recenzowana.

To SoNGS czyli, jak można łatwo się domyślić, piosenki są niejako muzycznym motywem przewodnim wydawnictwa. Przyznajmy szczerze, że typowych piosenek tutaj nie ma. Czuć jednak, że wiele utworów ma nieco uproszczoną budowę, a nacisk w nich został położony na melodie. Dodajmy, że kapitalne melodie. Trzeba podkreślić, że te zawsze były mocna stroną zespołu, jednak na SoNGS zostały jeszcze bardziej wybite na pierwszy plan i wygląda na to, że poświęcono im więcej uwagi niż zazwyczaj. Śpiew Mariusza Dudy jest jak zwykle bardzo melodyjny, lecz w tym przypadku zdecydowanie bardziej niewymuszony i słucha się go z czystą przyjemnością. Oczywiście nie brakuje krążkowi ciekawych rozwiązań muzycznych, jednak w porównaniu do siły ciężaru jaką postawił na nie zespół na Anno Domini High Definition, na najnowszym krążku jest zupełnie inaczej.

Album jest dosyć krótki, gdyż czasowo nie przekracza godziny i chwała zespołowi za to. Cieszy to, że progresywni muzycy coraz częściej zauważają, że zapychanie albumu do cna materiałem, choćby nawet świetnym, więcej mu odbiera niż dodaje. Spójność i unikanie zanudzenia przede wszystkim. Skoro o nudzie mowa, to chciałbym podkreślić jeden ciekawy fakt pokazujący niezwykłą przebiegłość (w pozytywnym znaczeniu) i inteligencję muzyków. Chodzi tu o budowę albumu i układ utworów na płycie, które są wręcz perfekcyjne. Na przestrzeni kilku pierwszych przesłuchań zdecydowanie wybija się Celebrity Touch, które skutecznie przykuwa uwagę słuchacza do czasu, kiedy inne, mniej przyswajalne kompozycje, zaczną rozkwitać. Kiedy już dostrzeżemy piękno Deprived czy Escalator Shrine i te kompozycje zaczną przejmować nad nami kontrolę okaże się, że Celebrity Touch z utworu najbardziej przykuwającego uwagę staje się strasznie nieznośnym, niespójnym z całością, a wręcz irytującym. Cóż, teraz nie powinno dziwić dlaczego zespół zdecydował się umieścić na albumie dzieło tak niepasujące do wysublimowanej i dosyć sentymentalnej całości.

Warto wspomnieć o tym, że rzadko w przypadku Riverside można spotkać taką niezgodność słuchaczy co do tak zwanego najlepszego utworu na płycie, jak ma to miejsce przy porównaniu opinii słuchaczy wobec SoNGS. Według mnie wynika to z faktu, że o ile płyta klimatycznie jest dosyć spójna, to porównując poszczególne utwory zauważamy dosyć spore różnice tematyczne. Mamy i bardzo prosty, balladowy, choć jak dla mnie zbyt naiwny We Got Used To Us, rozbudowany, większymi momentami szalony i bardzo ekspresyjny Escalator Shrine, kojący, oparty na cierpliwym budowaniu klimatu Deprived (Irretrievably Lost Imagination) czy Celebrity Touch zbudowany na riffie przewodnim. Moim osobistym faworytem jest The Depth Of Self-Delusion z fantastycznie zbudowana atmosferą, dobrze zaplanowaną budową, świetna melodią i niezwykle udanymi partiami gitary Piotra Grudzińskiego. 

Nie ulega wątpliwościom, że Shrine of New Generation Slaves znajdzie się w czołówce najlepszych tegorocznych wydawnictw, choć ogłoszenie go już albumem roku przez wielu, szczególnie polskich słuchaczy, wydaje się zdecydowanie na wyrost. Ja osobiście przyznam, że do SoNGS stosunek mam nieco ambiwalentny, ale to pewnie z tego względu, że z piosenkami zawsze byłem na przysłowiowy bakier. Mi brakuje w SoNGS większego nacisku postawionego na kompozycje, ale nie zamierzam być w ocenie krążka prymitywnym egoistą. Najnowsza płyta Riverside jest bez wątpienia produkcją zasługująca na, jak to mawiają w Bundeslidze, ocenę „klasa międzynarodowa”, dalej zostawiającą w tyle nie tylko polskie, ale i większość zagranicznych wydawnictw muzycznych. Gratulacje Panowie!

Lista utworów:
01. New Generation Slave (4:17)
02. The Depth Of Self-Delusion (7:39)
03. Celebrity Touch (6:48)
04. We Got Used To Us (4:12)
05. Feel Like Falling (5:17)
06. Deprived (Irretrievably Lost Imagination) (8:26)
07. Escalator Shrine (12:41)
08. Coda (1:39)
Czas całkowity: 50:59

5 komentarzy:

  1. Album jest słabiutki. Nie przykuwa uwagi w żadnym momencie, nie zaskakuje, jest monotonny i przydługawy. A do tego naiwnie prosty, zupełnie jakby czasami był odtworzeniem odrzuconych przez Deep Purple przed 40 laty riffów. Cóż, nie wiem czy tylko ja odnoszę takie wrażenie, ale dla mnie Panowie polecieli po całości i poszli na łatwiznę. Nic ciekawego, nie polecam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. do pandino - posłuchaj za 3 razy, jeśli nie zmienisz zdania, to już nic Ci nie pomoże

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdy przesłuchałem SoNGS pierwszy raz to faktycznie nie mogłem wyłapać czegoś, co by przykuło moją uwagę (najszybciej chyba wpadł mi w ucho "Depth of self-delusion", którego męczyłem w kółko). Jednak z czasem tak się w nim zasłuchałem, że ciężko mi było się z nim rozstać przez długi czas, zaś koncert jaki Riverside zagrał w gdańskim Parlamencie utwierdził mnie w przekonaniu, że płyta jest rewelacyjna w wersji "suchej" jak i "żywej". I faktycznie coś w tym jest, że zanim się doceni te monstrualne utwory to trochę czasu mija i tak faktycznie miałem z "Escalator shrine" i "Deprived".

    OdpowiedzUsuń
  4. Muzyka na tej płycie jest i rockowa i soundrackowa i... piosenkowa. Słowem - różnorodna. Jednocześnie, zespół Riverside nie przestaje być sobą. Polecam gorąco tę płytę (i inne Riverside). Uwagi typu: "Album jest słabiutki ...poszli na łatwiznę" są niedorzeczne. Kanek (gitara)

    OdpowiedzUsuń
  5. Miałem podobnie, po jednokrotnym przesłuchaniu płyty, do końca się nie "przyjęło", od drugiego, trzeciego przesłuchania muzyka nabiera "kształtu i kolorów". Z każdym kolejnym przesłuchaniem jest coraz lepiej, jakby muzyka ewoluowała, ma głębię, klimat, wpadające w ucho melodie i świetne kompozycje bez zbędnego przesadyzmu. Brakuje mi trochę więcej ostrzejszych riffów, jako kontrast dla akustycznych gitarek, no ale widocznie taki był zamiar twórców. Polecam wszystkim, jeśli ktoś się jeszcze waha - na pewno się nie zawiedziecie :)

    OdpowiedzUsuń