O tym albumie napisano tak wiele,
że pisanie przeze mnie kolejnej recenzji niejako mija się z celem. Z drugiej
strony nie mogę sobie odmówić przyjemności własnego zopiniowania tej szeroko
komentowanej płyty, jakże istotnej dla rynku muzyki progresywnej. Od razu
zaznaczę, że pominę wszystkie ogólniki, podstawowe informacje dotyczące
wydawnictwa czy inne kwestie wiadome 99%
czytających ten tekst, bo i po co po raz n-ty (a od premiery płyty
minęło już sporo czasu) czytać to samo. W recenzji skupię się na kwestiach
nieco mniej poruszanych w mediach. Będzie dość niestandardowo, dość konkretnie,
może trochę sucho i jak śpiewało Myslovitz „bez zbędnych emocji”.
Zespół zapowiadał małą rewolucję
i dotrzymał słowa. Co prawda Riverside nieco pofolgował sobie w eksperymentach,
ale zachował swój rozpoznawalny styl. Słychać na SoNGS wpływy brzmieniowe hard
rocka lat 70-tych (Led Zeppelin, Deep Purple), które odgrywają jedną z
najbardziej wybijających się ról przy pierwszej styczności z krążkiem. Muszę tu jednak kategorycznie nie zgodzić się
z niektórymi recenzentami nazywającymi Shrine of New Generation Slaves
połączeniem Deep Purple z Pink Floyd. Inspiracje hard rockiem pełnią tu funkcję
jedynie dodatku i uzupełnienia niż kluczowego elementu, a Floydów w muzyce Riverside
jest tyle co zwykle.
Bez wątpienia jest to najbardziej
„Dudowa” płyta spośród wszystkich z dorobku warszawiaków. Multum jest tu
odniesień do Lunatic Soul, choć najpewniej niezamierzonych. Ten fakt w pewnym
stopniu pokazuje, że zespół, co zresztą sam przyznawał, nie miał na płytę
pomysłu. Niezwykle długi czas oczekiwania na premierę SoNGS jest na to najlepszym
dowodem (dodajmy jeszcze koncept tekstów nawiązujący do ADHD) i choć co prawda
zespół wyszedł z tego pojedynku obronną ręką, to czuć w muzyce Riverside
delikatną bezradność, która nieco niepokoi w perspektywie kolejnych wydawnictw
(vide jakby wymuszona Coda). Domyślam się, że kolejna płyta naszego towaru
eksportowego będzie jeszcze bardziej eksperymentalna niż ta przeze mnie recenzowana.
To SoNGS czyli, jak można łatwo
się domyślić, piosenki są niejako muzycznym motywem przewodnim wydawnictwa. Przyznajmy
szczerze, że typowych piosenek tutaj nie ma. Czuć jednak, że wiele utworów ma
nieco uproszczoną budowę, a nacisk w nich został położony na melodie. Dodajmy, że
kapitalne melodie. Trzeba podkreślić, że te zawsze były mocna stroną zespołu,
jednak na SoNGS zostały jeszcze bardziej wybite na pierwszy plan i wygląda na
to, że poświęcono im więcej uwagi niż zazwyczaj. Śpiew Mariusza Dudy jest jak
zwykle bardzo melodyjny, lecz w tym przypadku zdecydowanie bardziej niewymuszony
i słucha się go z czystą przyjemnością. Oczywiście nie brakuje krążkowi
ciekawych rozwiązań muzycznych, jednak w porównaniu do siły ciężaru jaką
postawił na nie zespół na Anno Domini High Definition, na najnowszym krążku
jest zupełnie inaczej.
Album jest dosyć krótki, gdyż czasowo
nie przekracza godziny i chwała zespołowi za to. Cieszy to, że progresywni muzycy
coraz częściej zauważają, że zapychanie albumu do cna materiałem, choćby nawet
świetnym, więcej mu odbiera niż dodaje. Spójność i unikanie zanudzenia przede
wszystkim. Skoro o nudzie mowa, to chciałbym podkreślić jeden ciekawy fakt
pokazujący niezwykłą przebiegłość (w pozytywnym znaczeniu) i inteligencję
muzyków. Chodzi tu o budowę albumu i układ utworów na płycie, które są wręcz perfekcyjne.
Na przestrzeni kilku pierwszych przesłuchań zdecydowanie wybija się Celebrity
Touch, które skutecznie przykuwa uwagę słuchacza do czasu, kiedy inne, mniej
przyswajalne kompozycje, zaczną rozkwitać. Kiedy już dostrzeżemy piękno
Deprived czy Escalator Shrine i te kompozycje zaczną przejmować nad nami
kontrolę okaże się, że Celebrity Touch z utworu najbardziej przykuwającego
uwagę staje się strasznie nieznośnym, niespójnym z całością, a wręcz
irytującym. Cóż, teraz nie powinno dziwić dlaczego zespół zdecydował się
umieścić na albumie dzieło tak niepasujące do wysublimowanej i dosyć
sentymentalnej całości.
Warto wspomnieć o tym, że rzadko
w przypadku Riverside można spotkać taką niezgodność słuchaczy co do tak
zwanego najlepszego utworu na płycie, jak ma to miejsce przy porównaniu opinii
słuchaczy wobec SoNGS. Według mnie wynika to z faktu, że o ile płyta
klimatycznie jest dosyć spójna, to porównując poszczególne utwory zauważamy
dosyć spore różnice tematyczne. Mamy i bardzo prosty, balladowy, choć jak dla
mnie zbyt naiwny We Got Used To Us, rozbudowany, większymi momentami szalony i
bardzo ekspresyjny Escalator Shrine, kojący, oparty na cierpliwym budowaniu
klimatu Deprived (Irretrievably Lost Imagination) czy Celebrity Touch zbudowany
na riffie przewodnim. Moim osobistym faworytem jest The Depth Of Self-Delusion
z fantastycznie zbudowana atmosferą, dobrze zaplanowaną budową, świetna melodią
i niezwykle udanymi partiami gitary Piotra Grudzińskiego.
Nie ulega wątpliwościom, że Shrine
of New Generation Slaves znajdzie się w czołówce najlepszych tegorocznych
wydawnictw, choć ogłoszenie go już albumem roku przez wielu, szczególnie
polskich słuchaczy, wydaje się zdecydowanie na wyrost. Ja osobiście przyznam,
że do SoNGS stosunek mam nieco ambiwalentny, ale to pewnie z tego względu, że z
piosenkami zawsze byłem na przysłowiowy bakier. Mi brakuje w SoNGS większego
nacisku postawionego na kompozycje, ale nie zamierzam być w ocenie krążka
prymitywnym egoistą. Najnowsza płyta Riverside jest bez wątpienia produkcją
zasługująca na, jak to mawiają w Bundeslidze, ocenę „klasa międzynarodowa”,
dalej zostawiającą w tyle nie tylko polskie, ale i większość zagranicznych
wydawnictw muzycznych. Gratulacje Panowie!
Lista utworów:
01. New Generation Slave (4:17)
02. The Depth Of Self-Delusion (7:39)
03. Celebrity Touch (6:48)
04. We Got Used To Us (4:12)
05. Feel Like Falling (5:17)
06. Deprived (Irretrievably Lost Imagination) (8:26)
07. Escalator Shrine (12:41)
08. Coda (1:39)
Czas całkowity: 50:59
Album jest słabiutki. Nie przykuwa uwagi w żadnym momencie, nie zaskakuje, jest monotonny i przydługawy. A do tego naiwnie prosty, zupełnie jakby czasami był odtworzeniem odrzuconych przez Deep Purple przed 40 laty riffów. Cóż, nie wiem czy tylko ja odnoszę takie wrażenie, ale dla mnie Panowie polecieli po całości i poszli na łatwiznę. Nic ciekawego, nie polecam :)
OdpowiedzUsuńdo pandino - posłuchaj za 3 razy, jeśli nie zmienisz zdania, to już nic Ci nie pomoże
OdpowiedzUsuńGdy przesłuchałem SoNGS pierwszy raz to faktycznie nie mogłem wyłapać czegoś, co by przykuło moją uwagę (najszybciej chyba wpadł mi w ucho "Depth of self-delusion", którego męczyłem w kółko). Jednak z czasem tak się w nim zasłuchałem, że ciężko mi było się z nim rozstać przez długi czas, zaś koncert jaki Riverside zagrał w gdańskim Parlamencie utwierdził mnie w przekonaniu, że płyta jest rewelacyjna w wersji "suchej" jak i "żywej". I faktycznie coś w tym jest, że zanim się doceni te monstrualne utwory to trochę czasu mija i tak faktycznie miałem z "Escalator shrine" i "Deprived".
OdpowiedzUsuńMuzyka na tej płycie jest i rockowa i soundrackowa i... piosenkowa. Słowem - różnorodna. Jednocześnie, zespół Riverside nie przestaje być sobą. Polecam gorąco tę płytę (i inne Riverside). Uwagi typu: "Album jest słabiutki ...poszli na łatwiznę" są niedorzeczne. Kanek (gitara)
OdpowiedzUsuńMiałem podobnie, po jednokrotnym przesłuchaniu płyty, do końca się nie "przyjęło", od drugiego, trzeciego przesłuchania muzyka nabiera "kształtu i kolorów". Z każdym kolejnym przesłuchaniem jest coraz lepiej, jakby muzyka ewoluowała, ma głębię, klimat, wpadające w ucho melodie i świetne kompozycje bez zbędnego przesadyzmu. Brakuje mi trochę więcej ostrzejszych riffów, jako kontrast dla akustycznych gitarek, no ale widocznie taki był zamiar twórców. Polecam wszystkim, jeśli ktoś się jeszcze waha - na pewno się nie zawiedziecie :)
OdpowiedzUsuń