Division by Zero długo kazało czekać na swój kolejny album, od wydania poprzedniego minęły przecież aż trzy lata. Naprawdę szkoda tej przerwy między wydawnictwami, bo do roku 2008 zespół niesamowicie się rozpędził i można było oczekiwać, że podbije nie tylko rodzimy rynek muzyczny ale i te zagraniczne... Wróćmy jednak do początku: zespół w 2007 roku wydał debiutancki album pt. Tyranny of Therapy, który przebojem zdobył serca i umysły wielu słuchaczy. Debiut był naprawdę piorunujący, spotkał się z samymi pochlebnymi, wręcz rewelacyjnymi ocenami wielu recenzentów, którzy w większości dopiero zespół poznawali. Nie mówię tu tylko o naszym rodzimym tynku, gdyż formacja ze swym albumem zaistniała w ciężkiej do zliczenia ilości krajów na każdym kontynencie. Rok 2008 przyniósł zespołowi udział w niezwykle prestiżowym festiwalu ProgPower w Holandii, występując jako jeden z najlepszych progresywnych debiutantów roku 2007 na świecie. Tam zespół stanął na jednej scenie z takimi muzycznymi potęgami jak Cynic, Thereshold czy Pagan's Mind. Z powodzeniem trwały prace nad nowym materiałem i nagle wszystko się urwało. Zespół m.in. ze względu na problemy kadrowe czy komplikujące się sprawy z wytwórnią zamilkł i nie było o nim słychać przez dłuższy czas. Rok 2009 przyniósł jednak otuchę w serca słuchaczy, kiedy to zespół nawiązał współpracę z wytwórnią ProgTeam która to przyniosła skutek w wydanym 5 kwietnia 2010 roku albumie Independent Harmony. Division by Zero odrodziło się jak feniks z popiołów.
Wróćmy do albumu. Krążek charakteryzuje świetna oprawa graficzna, zdecydowanie lepsza niż na debiucie (mimo że poprzednią stworzył nie kto inny jak Mattias Norén). Album został ubrany w czerń i mrok, ma pokazać słuchaczowi że będzie miał do czynienia z czymś mrocznym, ciężkim, być może nawet strasznym. W moim odczuciu booklet albumu pasuje jak ulał do muzyki tam się znajdującej i w pewien sposób ją obrazuje.
Krążek rozpoczyna instrumentalny Ignition. Pełni on funkcję drzwi albumu, tworzy atmosferę niepewności, tajemniczości i osamotnienia dzięki czemu świetnie wprowadza słuchacza w utwór tytułowy. Independent Harmony trwa ponad 7 minut i w moim odczuciu jest najlepszym utworem, jaki udało się skomponować zespołowi w swojej barwnej historii. Od razu uderzają zmiany jakie zaszły w brzmieniu zespołu, ale także w kompozycjach utworów (o tym jednak w podsumowaniu). Utwór rozpoczyna partia fortepianu (który co ciekawe na całym krążku dominuje!), po czym przechodzi w charakterystyczne dla zespołu metalowe uderzenie i progresywne połamańce. Prawdziwa muzyczna uczta rozpoczyna się od 5 minuty, kiedy zespół zaprasza nas na uczuciową karuzelę. Sławek Wierny po dramatycznym monologu, któremu towarzyszą nostalgiczne dźwięki wydobywane przez fortepian, wokalnie wybucha, kipiąc gniewem i złością: Look at me! I m the chaos, and I m so real! . Z pozoru stonowanego, ale bardzo ciężkiego i dramatycznego utworu przechodzimy w Wake me Up, który swą budową najbardziej na albumie przypomina bardziej utwory z debiutu (co ciekawe zespół wykonywał go na ProgPower w 2008 roku). Jest bardzo różnorodny: refren utworu charakteryzuje łagodna, wpadającą w ucho linia melodyczna, ale od czasu do czasu porywa słuchacza growlem Sławka Wiernego, zmasowanym perkusyjnym ostrzałem przez Mariusza Pretkiewicza (którego klasyfikuję obok W. Dramowicza jako najlepiej grającego polskiego progresywnego perkusistę) czy też kolejnym połamanym riffem Leszka Treli. Utwór ten świetnie sprawdza się na koncertach, a mimo swego ciężaru i mocy jest utworem dość przebojowym i zaskakująco dobrym w odbiorze nawet przez osoby, które ciężkiej muzyki nie słuchają. Wake me Up bez wątpienia mogę określić jako jeden z ciekawszych utworów na krążku, jednak moim faworytem nie został. Za to już kolejne Glass Face rozłożyło mnie na łopatki. Jest to utwór opowiadający o wypadku samochodowym, w którym ginie ukochana bohatera, a ten nie potrafi się z tym faktem pogodzić. Szczególną uwagę przykuwa świetne zaśpiewanie tego utworu przez Sławka Wiernego, który wyraził wszystkie targane bohaterem emocje i uczucia. To co mnie osobiście zaskoczyło w tym utworze to solo Leszka Treli rozpoczynające się po upływie piątej minuty. Gitarzysta przyzwyczaił nas do szybkich, precyzyjnie zagranych i ciętych gitarowych wstawek, a w Glass Face pokazuje coś zupełnie przeciwstawnego - wyważoną, stonowaną i grającą na uczuciach słuchacza solówkę.
Do tej pory zespół prowadził nas poprzez charakterystyczne dla siebie tereny bogate w solidne, progresywno metalowe granie lecz przyszedł czas na nowinki i eksperymenty - i to jakie!
Kolejnym utworem na albumie jest Not for Play czyli... mini balladka! Zespół który przyzwyczaił wszystkich do ciężkiego, mrocznego metalowego brzmienia nagrał prześliczny, delikatny utwór (bardzo dobrze, że zdecydowano się na taki tytuł utworu, a nie n-ty z kolei You and Me). Co znajduje się w następnej kolejności? Utwór Jin & Jan czyli numer instrumentalny z wyraźnie słyszalnymi motywami muzycznymi kultury chińskiej! Sam byłem przekonany że zespół będzie kontynuował wizję premierowego albumu, a zarezerwował nam całą masę ciekawych urozmaiceń. Dodam od siebie, że podane utwory mimo tego że prezentują solidne rzemiosło piorunującego wrażenia na mnie nie zrobiły, za to już kolejne Don't Ask Me wręcz przeciwnie. Utwór opowiada o rozmowie Boga ze Śmiercią, w której to Śmierć pełni rolę wszechwiedzącego Ojca, a Bóg zafrasowanego ucznia: Why all this Word has to blind? Don't ask me! . Wokalista bardzo umiejętnie balansuje między czystym śpiewem, a growlem stosując je w zależności od śpiewanego fragmentu utworu. Don't Ask Me kończy się instrumentalnym motywem, w którym prym wiedzie nowy nabytek zespołu - basista Maciej Foryta. Na ostatnia kompozycję na Independent Harmony zespół wybrał utwór pt. Intruder opowiadający historię przybysza z kosmosu, który dotarł na Ziemię by zbadać ludzką cywilizację. Tak, jest to utwór o nastawieniu humorystycznym ( następca Taxi z debiutu). Muzycznie wpasowuje się on w cały album, jednak w moim odczuciu jest na nim najsłabszy. Racjonalnie nie potrafię tego wyjaśnić, ale za Intruder nie przepadałem i chyba mojego serca nie zdobędzie. Ciekawym urozmaiceniem jest wkomponowanie w utwór kobiecego głosu, który nadaje mu swojego rodzaju tajemniczości.
Album został nazwany Niezależną Harmonią nie bez przyczyny. Division by Zero objął swymi dłońmi dwa muzyczne światy: na krążku występują i mroczne metalowe kolosy, jak i mini-ballada, teksty są i dość poważne, jak i komiczne (w utworze Intdruder), wokalista śpiewa łagodnie, jednak od czasu do czasu growluje. Zespół poprzez tytuł krążka chciał nam przekazać, że jego zawartość jest bardzo wszechstronna i tworzy muzyczną harmonię.
Co ze swojej strony mogę zarzucić albumowi? Tylko to, że jest za krótki (trochę ponad 44 minuty). Obawiałem się jak zespół poradzi sobie z tak sporą przerwą w pracy nad pełnowymiarowym wydawnictwem, lecz wyszedł on całkowicie bez zarzutu, a co więcej niesamowicie mnie zaskoczył wprowadzając masę eksperymentów. Na co szczególnie warto zwrócić uwagę to brzmienie Independent Harmony. Z pełną odpowiedzialnością stwierdzam, że ciężko wymienić mi albumy które przewyższają w tym brzmienie albumu. Wpływ na to miało zarówno wymiana sprzętu jak również wyprodukowanie go w słynnym już studiu ZED. Dzięki tym zabiegom płyta brzmi naprawdę potężnie i słuchając jej z komputera naprawdę wiele tracimy. Independnt Harmony należy do tych krążków, których należy słuchać tylko i wyłącznie z wykorzystaniem dobrego sprzętu muzycznego bo dopiero wtedy ukazuje pełnię swego ciężaru i siły, potrafi zafrasować słuchacza swą powagą i patosem czy porwać w muzyczna przygodę.
Przy analizie praktycznie każdego krążka zawsze przychodzi moment ocenienia każdego z muzyków i wybrania tego najbardziej zasłużonego w swym wkładzie w ostateczny rezultat. W przypadku Independnet Harmony zostałem postawiony pod ścianą bo nie mogłem specjalnie wyróżnić nikogo, jednocześnie nie wyróżniając wszystkich muzyków. To co od razu zauważamy to fakt, że Division by Zero pracuje jak w pełni sprawna maszyna, jest zespołem, a nie grupką indywidualistów. Na albumie brakuje instrumentalnych popisów w stylu Dream Theater, każdy członek zespołu podporządkował się idei - temu żeby album jako całość zabrzmiał najlepiej jak to tylko możliwe.
Miałem jeszcze wspomnieć o różnicach między debiutem a ubiegłoroczną produkcją. To co rzuca się w oczy (a raczej w uszy) to muzyczny rozkwit muzyków. Słychać że ich twórczość jest bardziej dojrzała, bardziej przemyślana i całościowo spójna. Oprócz eksperymentów na które pozwolił sobie zespół odnosimy wrażenie, że Independent Harmony jest trochę mniej progresywna (kompozycje nie są tak szalone) niż debiut, ale za to bardziej metalowe, bardziej ciężkie. Pozwolę sobie na takie porównanie: w 2007 roku zespół atakował nas mieczem z pofalowanym, pełnym zazębień sztychem, który raz za razem nas kaleczył i sprawiał, że z czasem się wykrwawialiśmy. W roku 2010 Division by Zero wyciągnął ciężki, potężny muzyczny młot, który jednym uderzeniem wbija nas w ziemię i nie pozwala nam wstać.
Division by Zero w nie tylko moim odczuciu stanął na wysokości zadania i udowodnił, że należy do ścisłej polskiej czołówki muzyki progresywnej. Oczywiście zespół nie odkrywa niczego nowego, w dalszym ciągu są to progresywno metalowe połamańce w stylu chociażby Symphony X. Dla mnie osobiście muzyka zespołu w porównaniu do innych grających pokrewne style muzyczne (Shadow Gallery, Circus Maximus itd.) jest zdecydowanie ciekawsza oraz oryginalna i aż dziw bierze, że zespół nie stanął jeszcze solidnie na nogach na rynku zagranicznym, a z takim koncertowym powerem i frontmanem jak Sławek Wierny powinna być to tylko kwestia czasu.
Lista utworów:
1. Ignation (1:34)
2. Independent Harmony (7:31)
3. Wake Me Up (6:24)
4. Glass Face (6:42)
5. Not For Play (2:11)
6. Jin & Jang (4:49)
7. Don`t Ask Me (7:28)
8. Intruder (7:18)
Czas całkowity: 43:57
styczeń 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz