piątek, 4 marca 2011

Relacja: Cofnąć zegarek do 1973 roku

 Koncert The Watch (plays Genesis): Green Tour - 3 marzec 2011, Warszawa (klub Progresja)


Od razu zaznaczę, że koncertu The Watch w warszawskiej Progresji nie mogłem się doczekać. Genesis w mojej prywatnej klasyfikacji wyrosło na zespół wszech czasów, więc możliwość usłyszenia na żywo ich utworów (co prawda wykonywanych przez Włochów, ale jednak) było dla mnie nie lada okazją. Warto dodać że muzycy zapowiadali, że podczas trasy koncertowej zaprezentują wszystkie utwory z Selling England by the Pound, który zdaniem wielu jest najwybitniejszym dziełem Brytyjczyków z Genesis. Dla mnie czyli osoby, która rock progresywny lat 70-tych była zmuszona poznawać z tzw. puszki, miało być to ogromne przeżycie i jak się okazało takim było. Zacznijmy jednak od początku.

Koncert miał rozpocząć się o godzinie 19.00. Ze względu na to, że Włochom z The Watch odwołano samolot do Polski i byli zmuszeni przylecieć trochę później inną trasą, rozpoczęcie koncertu przesunęło się w czasie. W trakcie oczekiwania można było jednak dowiedzieć się o tym, że nasz Mistrz z Wisły – Adam Małysz, ogłosił zakończenie kariery (w klubie na projektorze transmitowano zawody skoków narciarskich w Oslo). Na szczęście muzycy The Watch postarali się o poprawę nastrojów publiczności. Zanim jednak zagrali, to trochę po godzinie 20.00 występ otworzył power metalowy Exlibris. Rozrzut stylistyczny ogromny. Nic więc dziwnego, że młodzi muzycy warszawskiej publiczności nie porwali, a jak się później okazało, osoby które cały występ Exlibris spędziły przy barierkach, po prostu zajęły sobie miejsce przed The Watch. Króciutko podsumowując występ warszawiaków to jakiś potencjał w nich drzemie, ale muszą jeszcze sporo nad sobą i nad swoją muzyką popracować. W każdym razie ze swoim materiałem świata nie zdobędą, Polski również. Polska scena power metalowa w Polsce (oprócz Pathfinder) jest dość uboga, więc polecam zespołowi pracę, pracę i jeszcze raz pracę! Kto wie, może coś z nich kiedyś wyrośnie?

Około godzinie 20.45 muzycy zeszli ze sceny, a mniej więcej o 20.57 rozpoczął się koncert The Watch. Pod sceną zgęstniało, choć wiele osób wolało słuchać zespołu z oddali lub siedząc na ławkach (ja oczywiście stałem przy samej scenie). Co do średniej wieku publiczności to chyba byłem jednym z młodszych, o ile nie najmłodszym uczestnikiem koncertu (mam 20 lat), gdyż w większości zgromadzeni widzowie należeli do przedziału wiekowego 40+. Sami na pewno zrozumiecie, że czułem się dość dziwnie w takim towarzystwie i od razu przyszedł mi na myśl koncert Iron Butterfly (również w Progresji) gdzie widownie wiekowo mógłbym ocenić jako 50+… W każdym razie od razu po wejściu muzyków na scenę rozległy się gromkie oklaski. Może widowni nie było zbyt dużo, ale od razu można było zauważyć, że każdy wiedział po co przyszedł. Włosi rozpoczęli swój koncert od utworu ze swojej najnowszej płyty Timeless (o ile mnie pamięć nie myli był to One Day), a następnie przeszli do bardziej znanego publiczności repertuaru. Charakterystyczna gra organów na wstępie Watcher of the Skies i od razu rozległa się burza braw. Sam za tym utworem nie przepadam i zaraz po jego zakończeniu miałem dość mieszane uczucia: Czy dadzą radę? Pamiętam jak przed koncertem trochę żartem powiedziałem mojemu znajomemu, którego namówiłem na wyjście na koncert, że jak Włosi zaczną grać Dancing with the Moonlit Kinght to się chyba popłaczę. Po Watcher of the Skies wokalista The Watch zaczął łamaną polszczyzną zapowiadać utwór: Tańcząc z księ… Nie musiał mówić dalej, od razu został zagłuszony przez wiwatującą publiczność. A co ze mną? Can you tell me where my country lies… i w oczach stanęły mi łzy. Od tego utworu występ zaczął się na dobre. Co prawda nagłośnienie nie było najlepsze (pewnie dlatego, że zespół po prostu nie miał czasu go dopieścić), ale nie narzekałem. Z zapartym tchem tańcząc z księżycowym rycerzem przez 8 minut chłonąłem muzykę The Watch (a raczej Genesis). Co dalej? Oczywiście I Know What I Like. W trakcie zapowiedzi jednego z największych hitów gabrielowskiego Genesis został puszczony dźwięk zapalanej kosiarki, z tym że nie brzmiał on jak ten z płynnie działającej z Selling England. Kosiarka Włochów się… zacinała! The Watch zadbał i o humorystyczne elementy w trakcie koncertu. Po bardzo ciepło przez wszystkich odebranym utworze nastąpiła pora na według wielu najlepszy utwór Brytyjczyków czyli Firth of Fifth. Zaczęło się od klawiszowego solo, z którego odgrywania po pewnych incydentach zrezygnował Tony Banks. A co się działo potem? Kolejne magiczne, cudowne, wspaniałe, piękne minuty! Dopiero wtedy przed moimi oczami (i uszami) w całej swej okazałości zaprezentowało się znane wszystkim słuchaczom solo Steva Hacketta, odegrane idealnie przez Giorgio Gabriela. Przed koncertem sądziłem, że The Watch zaprezentuje cały materiał z Selling England bez żadnych przerw na inne utwory i kiedy Guglielmo Mariotti sięgał po gitarę akustyczną oczekiwałem More Fool Me, jednak zespół zdecydował się zagrać utwór na który szczególnie liczyłem i poprzez który pokochałem Genesis… mowa tu o The Musical Box! Ten utwór był kulminacyjnym (albo jednym z takowych) momentem koncertu. Po zakończeniu Pozytywki muzycy zaczęli mi się jawić jako sceniczni mistrzowie. Emocjonalnie przeżywałem każdą sekundę, każdy drobny dźwięk wydobywany z instrumentów Włochów, a wiedziałem że to nie był koniec. Niestety, w momencie kiedy muzycy rozgrzali publiczność do czerwoności i stworzyli niebywałą atmosferę wszystko się załamało. Najpierw The Battle of Epping Forest, które jednak jest utworem dość słabszym na krążku (i to akurat potwierdził koncert), ostudziło widownię, a później utwór z albumu Planet Earth? The Watch pt. All the Lights In Town, który wypadł niestety przeciętnie i pogłębił letarg. Nagle wszystkie emocje, które zespół wzbudzał tak roztropnie, odleciały. Poczucie muzycznego wtajemniczenia i jedności rozleciało się. Poczułem się jak po dwóch pierwszych utworach i złościłem się, że poprzez nierozważny set muzycy zepsuli koncert. Włosi jakby mnie posłuchali i zaczęli odbudowywać atmosferę: najpierw After of Ordeal, później The Cinema Show z Asie of Plenty i wszystko wróciło (prawie) do normy. Byłem naprawdę mile zaskoczony, bo Włosi odbudowali to, co wcześniej zniszczyli, co zdarza się na koncertach naprawdę rzadko! Po ostatnim utworze z Selling England  The Watch zeszło ze sceny, jednak publiczność nie dała za wygraną, a chyba każdy z jego uczestników wiedział czego jeszcze dziś zabrakło. Supper’s Ready! - te okrzyki rozlegały się wśród publiczności. Tak właśnie było – na bis usłyszeliśmy monumentalny, przecudowny Supper’s Ready – chyba mój ulubiony utwór Genesis. Były to 23 minuty, które zleciały w mgnieniu oka, Boskość zaklęta w muzyczne dzieło. Jak się okazało na tym zakończył się występ; znamienne jest to,   że pożegnalna prezentacja zespołu i podziękowania zaraz po zakończeniu Supper’s Ready odbyły się w niesłabnących oklaskach, które utrzymywały się parę minut! Mnie osobiście nigdy dłonie nie bolały tak po żadnym koncercie. Jak mówiłem: każdy wiedział po co przyszedł i każdy był niesamowicie zadowolony.


Co więcej? Muzycy odegrali materiał Genesis niemal perfekcyjnie. Sam w trakcie trwania występu zapomniałem, że występują przede mną tylko muzycy, którzy nauczyli się cudzych utworów. Czułem się jak na prawdziwym Genesis (chociaż nigdy na nim nie byłem, więc mogę tylko to założyć). Naprawdę The Watch idealnie zaprezentował dorobek swych muzycznych wzorów, a wokal w Progresji brzmiał niemal tak samo jak ten Petera Gabriela. Zaryzykuję pewne stwierdzenie: porównując koncertowe występy Gabriela i Rosettiego z The Watch, ten drugi chyba ma większe wokalne możliwości. O ile słuchając koncertowych nagrań gabrielowskiego Genesis słychać, że wokalista czasem nie wyrabia, to Rossetti śpiewa niemal idealnie jak Peter na studyjnych albumach. Minusem było także trochę słabe nagłośnienie, oraz zbytnie wyciszenie mikrofonu Mariottiego (vide Rutherforda), który śpiewał część partii Phill’a Colinsa. Warto dodać, że the Watch trochę nasz wszystkich oszukało i nie zagrało More Fool Me, który to przecież znajduje się na Selling England by the Pound!

 
Jeżeli chodzi o mnie, otrzymałem to czego oczekiwałem: (prawie) całe Selling England by the Pound plus The Musical Box i Supper’s Ready. Zabrakło mi jedynie The Return of the Giant Hogweweed, na które bardzo liczyłem i The Knife, ale czego chcieć więcej? Bywałem na wielu bardzo dobrych koncertach, ale jeszcze NIGDY nie byłem tak nienasycony muzyką. Dwie godziny koncertu to przecież bardzo dużo, a mi minęły one w mgnieniu oka, niespodziewanie szybko i chciałbym więcej, więcej, więcej. Szansa już za rok, bo jak zapowiedzieli muzycy Warszawę na pewno odwiedzą! Czekamy!

A mnie jeszcze czekała rozmarzona podróż powrotna nocnymi autobusami z masą przesiadek i poszukiwaniem przystanków na drugą stronę Wisły… Mimo wszystkich wyrzeczeń było WARTO!

3 komentarze:

  1. Też tam byłem i potwierdzam to wszystko o czym piszesz. Przepiękny, nastrojowy wieczór. Pomyślałem sobie, że właśnie taka była atmosfera na pierwszych klubowych koncertach Genesis w początku lat 70. To była zatem podróż w czasie, w którą zabrał nas The Watch. Stałem przy samej barierce i nie mogłaem pohamować emocji - śpiewu razem z Rosettim, machania ręklami w takt perkusji czy dłońm,i w rytm klawiszów. I tez poczułem sie o 20 lat młodszy bo należę do pokolenia 50+.
    Nie mogę się doczekać następnego przyjazdu. Może zagrają Baranka???
    Michał

    OdpowiedzUsuń
  2. Też liczę na Baranka :) Kojarzę takiego jednego Pana, który bardzo żywiołowo reagował w trakcie koncertu. Może nosi Pan okulary i stał Pan przy barierkach na przeciwko Rosettiego? :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pomijając samą tematykę, dawno nie czytałam tak ładnie i lekko napisanej relacji z koncertu :D To chyba wina tego, że piszesz o czymś co sam uwielbiasz i od razu tekst odbiera się tak dobrze i czyta z przyjemnością :)
    Koncertu oczywiście zazdroszcze... No i nie wynagrodzi mi tego fakt, że mam szanse nadrobić Watchów w maju:)
    Progresja fajnie się sprawdza na takich kameralnych koncertach :D Sama byłam na Uriaha Heep swego czasu i faktycznie nawet wtedy łatwo było zaniżyć średnią wiekową, za to frekwencja bardzo dobra ;)

    Mam nadzieje, że pod następną relacja napisze to samo co mój przedmówca: byłam i potwierdzam :D

    pozdrawiam sheloves80s

    OdpowiedzUsuń