sobota, 19 grudnia 2015

Relacja: Karmazynowy Paryż


Reaktywacja King Crimson, oprócz nadziei na nowy album, dała od razu możliwość zobaczenie na żywo nowego, siedmioosobowego składu zespołu na jednym z kilkunastu północnoamerykańskich koncertów w roku 2014. Łatwo było się wtedy domyślać, że tak poważne przedsięwzięcie na tym tournée się nie zakończy. Rzeczywiście – i na szczęście – na początku marca tego roku ogłoszono trasę europejską, głównie po Anglii, ale także Francji i Holandii.

King Crimson miało więc wystąpić już dosyć blisko Polski, co dla wielu fanów zespołu było na pewno dużą pokusą do dość dalekiego wyjazdu. Wielu z nich to również miłośnicy muzyki wykonywanej na żywo, rozumiejący zasadę Roberta Frippa, którą przedstawiał on właśnie przed ponad rokiem – „Muzyka jest nowa, bez względu na to, kiedy została napisana”. Między innymi ja, mimo że za podróżami nie przepadam, uznałem, że akurat takiej, być może niepowtarzalnej okazji nie mogę nie wykorzystać. Kupiłem bilet na wrześniowy paryski koncert w sali L’Olympia - początkowo drugi, w związku ze świetną sprzedażą ostatecznie trzeci i ostatni w tym mieście. Potem nie było już dla mnie wyjścia i trzeba było - specjalnie dla muzyki - zorganizować całą podróż.

Po przylocie i kilkugodzinnych spacerach po Paryżu w dniu następnym nadeszła wreszcie chwila, kiedy stopniowo, coraz mocniej dochodziło do mnie, po co tam się tak naprawdę wybrałem. Po pierwsze, rolę zapowiedzi spełniły wielkie czerwone litery nad brama wejściową do L’Olympii. Nazwę zespołu przypomina kolorem zresztą większa część wystroju klubu (być może nie jest to karmazynowy, ale pewnie jest to kolor do niego podobny). Dość wcześnie zająłem miejsce, czego nie polecam, bo do zbyt wygodnych nie należało, co odbiorowi dłuższego występu nie sprzyja. Widok z balkonu nie zaskoczył. Niuansów na twarzach muzyków odczytać się nie dało, ale najistotniejsze widać, choć w moim nieszczęśliwym przypadku z pewnym wyjątkiem - miejsce przedostatnie od ściany spowodowało, że bębniarza Harrisona obserwować było bardzo trudno. Układ na scenie dla obecnego wcielenia King Crimson jest następujący – z przodu od lewej strony publiczności Pat Mastelotto, Bill Rieflin i Gavin Harrison. Z tyłu na podwyższeniu Mel Collins, Tony Levin, Jakko Jakszyk i siedzący za Harrisonem Robert Fripp.

Jeszcze przed oficjalnym czasem rozpoczęcia koncertu (20:00) na Sali rozlega się cicho ambientowy utwór Roberta Frippa - a przynajmniej brzmi, jak gdyby stworzył go właśnie on. Po dłuższym czasie, ok. 20 minut po godzinie 20, kiedy wydawać by się mogło, że koncert powinien się już rozpocząć, na scenę wychodzi konferansjer zapowiadający po francusku kolejne 20 minut oczekiwania opatrzone kolejnym utworem Frippa. Zrozumiałem tylko nazwisko. Muzyka zrobiła się już wtedy wyraźnie głośniejsza, sporo osób wchodziło, niektórzy na te 20 minut wychodzili. Ja zostałem na miejscu. Muzyka brzmiała bardziej naturalnie niż starsze soundscapes Frippa, przypominała raczej A Wine of Silence nagrane przez orkiestrę, w klasycznym instrumentarium, ale nie pochodziła z tego albumu. Powtarzający się często główny motyw wprowadzał nastrój charakterystyczny dla solowej twórczości gitarzysty, prowadzący ku refleksji o rzeczach ostatecznych. Publiczność powinna być przygotowana na poważny koncert.

Muzyka cichnie, muzyków nie ma jeszcze na scenie, ale niespodziewanie odzywają się wszyscy, poczynając od „szefa” Roberta. Mówią w nagraniu, że rejestrowanie koncertów przez nieprofesjonalistów to kiepski pomysł, zachęcają do porzucenia kamer i czerpania radości z koncertu. Miło mi się z nimi zgodzić. W końcu King Crimson wychodzi na scenę, wysłuchuje burzy oklasków, Fripp zasłania oczy od góry dłońmi i przesuwa wzrokiem po widowni L’Olympii z jednej strony na drugą. Sala była pełna.

W ramach rozbudowanego wstępu otrzymaliśmy również nagranie strojenia sekcji smyczkowej kończące album Islands. Prawdziwe granie rozpoczęli Mel Collins z Tonym Levinem – flet poprzeczny z kontrabasem elektrycznym. Po krótkiej improwizacji nastąpiła cisza, a następnie ledwie słyszalne z początku akordy Frippa. Uderzał w struny bardzo wyraźnie, a głośność zwiększała się na tyle wolno, że przemknęło mi nawet przez myśl, że mamy może problem techniczny. Po chwili jednak wszystko było jasne, a publiczność wspólnym głosem potwierdziła, że wie, czego słucha. Koncert rozpoczęła więc pierwsza część Larks’ Tongues In Aspic – bez skrzypiec, które zastępował flet Collinsa. Główny riff brzmiał potężnie – tak jak powinien – a słuchacz mógł też powoli zacząć rozumieć, po co w jednym zespole aż trzy zestawy perkusyjne. Brak brzmienia skrzypiec odebrał z kolei utworowi nieco złowieszczego charakteru oryginału.

Od razu po Larks’ zagrali VROOOM i gra Collinsa znów wprowadza zamieszanie w instrumentarium, gdy niektóre partie basowe z pierwotnej wersji odgrywa on na saksofonie barytonowym. Potem zagrali dwa nowe utwory, już nie instrumentalne, a ze śpiewem Jakko Jakszyka. Trudno mi je po jednorazowym wysłuchaniu odpowiednio ocenić, ale ogólnie wypadły dobrze. To nie był już tylko „gen” King Crimson, jaki zawierał wedle Frippa album A Scarcity of Miracles sygnowany nazwą „Jakszyk, Fripp and Collins”. To był już sam Król, muzyka bardziej skomplikowana rytmicznie, bardziej rockowa, w momencie kulminacyjnym pod koniec zawierająca nawet typowe Frippowskie tremolo. Po pierwszym z tych utworów był chyba ten moment, kiedy Jakko Jakszyk w imieniu zespołu przywitał się z publicznością, co oczywiście jest w dobrym guście, ale też mało istotne - prawdziwym przywitaniem były pierwsze tony fletu Collinsa, może nawet ambient Frippa…


Osobne powitanie, bez słów oczywiście, publiczność otrzymała również od perkusistów. Odzywali się też później, pomiędzy dłuższymi utworami granymi w pełnym siedmioosobowym składzie odgrywając we trzech krótsze, nowe, w całości perkusyjne. Był ten znany z koncertowego albumu Live at the Orpheum pod tytułem Banshee Legs Bell Hassle oraz ten nagrany na próbie w Elstree w ubiegłym roku i opublikowany na Youtube – znakomity zresztą. Widać więc, że mogłem trochę żałować miejsca, z którego Gavin Harrison był słabo widoczny. Możliwość oglądania grających muzyków jest pewną specyficzną wartością koncertów, a umiejętności każdego z bębniarzy King Crimson i ich wzajemne uzupełnianie się w grze są tego szczególnymi, godnymi polecenia przykładami.

Nowy skład powstał głownie w celu odtworzenia utworów z lat 70., w domyśle głownie sprzed roku 1973. Później chyba tylko w czterech utworach pojawiały się typowe dla King Crimson z lat wcześniejszych instrumenty dęte: Exiles, One More Red Nightmare, Fallen Angel i Starless. Ten główny zamysł widać dobrze w takim moim odczuciu, że na dobre koncert rozwinął się przy porywającym Pictures of a City. Wcześniej zespół zagrał drugi i ostatni tego wieczoru utwór nagrany pierwotnie razem z Adrianem Belew – The ConstruKction of Light – tym razem bez śpiewu, a z dodatkiem saksofonu i fletu, czyli w wersji znanej z Live at the Orpheum. Będąc entuzjastą King Crimson z Belew w składzie, nie zachwycają mnie niestety nowe wersje The ConstruKction of Light czy VROOOM. Pokazują one przede wszystkim, jak trudno jest zastąpić głównie gitarę Belew, bez której nie ma już tak wspaniałego „dialogu” z gitarą Frippa (Jakszyk brzmi do niej zbyt podobnie). Usunięta, najprawdopodobniej w ramach koleżeńskiej umowy z Belew, partia wokalna - to niestety zubożenie wymowy utworu. Wzbogacenie go o partie Collinsa to próba nadania mu wobec tego nowego charakteru – próba ciekawa i wartościowa, którą w porównaniu z oryginałem oceniam na ten czas jednak jednoznacznie niżej.

Wspomniane Pictures of a City było już jednak tym do czego ten zespół wydaje się być stworzony. Collins ma w nim tutaj swoje naturalne miejsce i obok Jakszyka, którego głos pasuje doskonale, pełni wręcz rolę główną. Te wspaniałe chwile miały już niedługo swoją kontynuację. Mniej więcej w połowie koncertu zajmujący środkowe wśród perkusistów miejsce Bill Rieflin odwrócił się od publiczności w kierunku notebooka i elektronicznego instrumentu klawiszowego zastępującego typowy dla dawnego King Crimson melotron. Robert Fripp zagrał arpeggia na gitarze elektrycznej, nie akustycznej, czego jednak można było się spodziewać. Jakszyk śpiewał znakomicie, a po jego ostatnim „crying” bębniarze jeszcze przez dłuższy czas w wielkim stylu wydłużali zakończenie Epitaph.

Byliśmy w trakcie środkowej, najlepszej części koncertu. Było w niej również znakomite Easy Money, drugi już powrót do albumu Larks Tongues in Aspic z roku 1973. Uwielbiam różnorodność wykonań tego utworu, raz z bardziej ognistym, raz spokojnym gitarowym solo. Tym razem było spokojnie, sama piosenka dodała jednak koncertowi mnóstwo energii. Brakowało mi trochę głośniejszego basu, jak zresztą podczas całego koncertu. Innym wspaniałym powrotem do repertuaru z lat 70. było The Letters, krótkie, ale wielkie muzyczno-poetyckie dzieło o zdradzonej kobiecie – piękna melodia śpiewana przez Jakszyka przerwana riffami gitar i saksofonu oraz intensywną jazzowa improwizacją z dużym udziałem perkusji. Dla mnie jest to jedna z piosenek, których wersja studyjna wydaje się niedościgniona, niemniej jednak powrót do niej jest wspaniałym pomysłem – reszta publiczności też wydawała się być pod dużym wrażeniem. Następnie zespół w kolejności odwrotnej od tej z płyty Islands zagrał Sailor’s Tale – świetne, praktycznie dokładne odtworzenie wersji studyjnej.

Zespół zaskoczył ponadto The Light of Day z A Scarcity of Miracles zawierającego wspomniany „gen”, który to album był dla Frippa przecież impulsem do reaktywacji King Crimson. The Light of Day to mocno jazzowy, wymagający, niezbyt pasujący do większych koncertów utwór. Na koncertach King Crimson można pozwolić sobie jednak na wiele i szkoda, że ta wersja była mocno skrócona. Żadnym zaskoczeniem nie były już dwa ostatnie utwory podstawowej części koncertu. Słychać, że One More Red Nightmare nie jest dla Jakszyka wokalnie łatwe, lecz perkusiści dają tu z kolei słuchaczowi mnóstwo frajdy, żonglując głośnością fraz granych raz jednoosobowo, raz we dwóch lub we trzech jednocześnie. Przyznam, że nie spodobało mi się to, co Fripp zrobił z riffem rozpoczynającym części instrumentalne – brzmiał inaczej niż choćby w wykonaniu z Live at the Orpheum, tak jakby wśród akordów zgubiona została melodia. Następnie Bill Rieflin odwrócił się ponownie, a scena płonęła podczas Starless w czerwieni świateł – wyjątek w niezwykle oszczędnej oprawie świetlnej koncertu. To było dobre wykonanie arcydzieła, przy którym najmocniej tęsknię jednak za starym brzmieniem basu Johna Wettona.

Zespół zszedł ze sceny, ale, będąc głośno wywoływanym, nie kazał czekać zbyt długo na powrót. Po jednym z krótkich utworów perkusyjnych zagrali The Court of The Crimson King – utwór wymagający właśnie takiego szczególnego składu muzyków, jaki przebywał na scenie i który sprzyja mu znakomicie. Po nim – 21st Century Schizoid Man ze śpiewem zniekształconym podobnie jak w starej studyjnej wersji. Część instrumentalną wyróżniało z kolei długie, samotne solo Gavina Harrisona. Nie przyjąłem go całkiem bezboleśnie - wydawało się wręcz, jak gdyby Gavin złamał dyscyplinę i zaskoczył zespół, który zamilkł i oddał mu pole na następne minuty. Solo jednak kiedyś się skończyło, zespół już wspólnie dokończył część instrumentalną, dotarł do ostatniej zwrotki i słynnego kakofonicznego zakończenia. King Crimson odebrało burzę oklasków w milczeniu. Kolejnych bisów niestety nie było, zapalono światła i pozostało opuścić salę prosto w powracający właśnie tego dnia nad Paryż deszcz.

W podsumowaniu mogę powiedzieć kilka rzeczy. Nowe King Crimson oceniłbym jako zespół cechujący się swoistą elegancją w odróżnieniu od dawnych wcieleń, które łatwiej określić jako bezkompromisowe, awangardowe, poszukiwawcze czy nawet drapieżne. Wyjąwszy może te perkusyjne, nie było rozbudowanych improwizacji, nie było też wielu zaskakujących, nowych brzmień. Akustyka sali koncertowej wydobywa jednak z tej muzyki moc, która na ostatnim albumie koncertowym jest ukryta - chyba że inaczej jest w przypadku jakiegoś audiofilskiego sprzętu, którego nie posiadam. Można by ułożyć moim zdaniem setlistę dużo bardziej dla tego składu odpowiednią, ale uważam też, że nie jest to dobre miejsce, aby się w tym miejscu o tym rozpisywać. Nowe King Crimson przywodzi na myśl zespół popularyzujący swoje własne dokonania – uwzględnienie bardzo wielu różnych okresów działalności, wspomniana elegancja wykonania, brak zbędnych dla popularyzacji skrajności, efektowna potęga bębnów uderzanych pałeczkami sześciu ekstremalnie sprawnych rąk… Ani nie czynię zarzutu, ani nie wskazuję motywów – opisuję tylko jak potrafię to, co słyszałem.

Nigdy wcześniej nie byłem na koncercie King Crimson. Po tym, na którym byłem, sądzę, że być może bardziej podobałyby mi się dziesiątki, może nawet setki innych, które zespół zagrał w przeszłości. Zdrowe podejście do koncertów zakłada jednak opanowanie oczekiwań i swobodne czerpanie radości z muzyki. King Crimson dało mi tym koncertem wiele radości - przyjemnie było wracać z koncertu nawet w obfitym, paryskim deszczu.

Paweł Dyderski

Setlista (za setlist.fm):
    01. Larks' Tongues in Aspic, Part One ("La Marseillaise" snippet by Mel Collins)
    02. VROOOM
    03. Radical Action (To Unseat the Hold of Monkey Mind) I
    04. Meltdown
    05. Hell Hounds of Krim
    06. Suitable Grounds for the Blues
    07. The ConstruKction of Light (instrumental part only)
    08. Interlude (Jakszyk plays 2nd flute)
    09. Pictures of a City
    10. Epitaph
    11. Banshee Legs Bell Hassle
    12. Easy Money
    13. The Letters
    14. Sailor's Tale
    15. The Light of Day (Jakszyk, Fripp and Collins cover) (first time live in Europe)
    16. One More Red Nightmare
    17. Starless
_____________________________________
    18. Devil Dogs of Tessellation Row
    19. The Court of the Crimson King
    20. 21st Century Schizoid Man (Gavin Harrison solo)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz