środa, 3 kwietnia 2013

Recenzja: Pain of Salvation - Road Salt One (2010)


Wybitnych muzyków poznaje się po tym, iż nigdy w swej twórczości nie odcinają kuponów i starają się ciągle zaskakiwać słuchacza i samych siebie, dając ujście swoim artystycznym potrzebom. Obserwując scenę rocka i metalu progresywnego lat 90-tych widzimy to niesamowicie wyraźnie. Prekursorzy gatunku na przestrzeni ostatnich kilku lat, zapewne znudzeni pewnego rodzaju powielaniem schematów, zdecydowali się na drastyczne (Opeth na Heritage), dosyć spore (Steven Wilson ze swoją twórczością solową) lub niewielkie (Riverside na ADHD oraz SoNGS) rewolucje muzyczne. Zauważalnym jest, że w każdym przypadku zmiany te miały swe odzwierciedlenie w twórczości muzycznej lat 70-tych.
 
Identyczna sytuacja miała miejsce w przypadku szwedzkich progmetalowców zrzeszonych w Pain of Salvation, którzy po dziesięciu latach (1997 Entropa - 2007 Scarsick) rewelacyjnej kariery wydawniczej powzięli decyzję o twórczej rewolucji. Topowe, progresywno metalowe granie miało zostać zastąpione brzmieniem charakterystycznym dla muzyki lat 70-tych i, jak się później okazało w odróżnieniu od Opeth czy Stevena Wilsona, mniej zakorzenionym w tak zwanej muzyce progresywnej, a bardziej w hard rocku, bluesie oraz psychodelii. Zapowiedzią była EPka Linoleum z listopada 2009 roku, a pełnym owocem wydany w maju 2010 roku album Road Salt One - pierwsza część dwupłytowej sagi Road Salt.

Wierni fani formacji musieli przecierać oczy ze zdumienia, gdyż zwartość albumu jest zdecydowanie inna od wcześniejszych płyt formacji, za które słuchacze pokochali Szwedów. Tyczy się to zarówno brzmienia, używanych instrumentów jak i podejścia do kompozycji i aranżacji. Jednym słowem obrót niemal o 180%, co zresztą jak zwykle wiąże się ze sporą krytyką. Cóż... ludzie nie lubią i często nie rozumieją zmian, a szczególnie do rzeczy, do których się przywiązali i przyzwyczaili. Ciężko było i zespołowi przekonać słuchaczy do swojej odświeżonej twórczości i nie sądzę aby coś w tym temacie zmieniło się w najbliższych latach. Na Road Salt One muzycznie jest bardzo bluesowo i bardzo hard rockowo. Kto by się tego spodziewał po zespole summa summarum metalowym?!

Album zapełnia tuzin dosyć krótkich kompozycji o całkowitym czasie nieznacznie przekraczającym 50 minut. Niby krótko, ale ten album nie potrzebuje tego, aby trwał dłużej. Całość syci. Oczywiście o ile uda nam się dotrwać do końca, bo wbrew pozorom dla wielu może być to niezwykle trudne. Głównie dlatego, że wydawnictwo jest bardzo nierówne i niespójne. Utwory dobre lub bardzo dobre przeplatane są nietrafionymi pomysłami, a zróżnicowanie stylistyczne jest dosyć spore. Płyty w całości słucha się słabo i traci on przy tym swe największe walory czyli... piosenki! Warto zwrócić uwagę na to, że zespół przy tworzeniu krążka skupił się na poszczególnych kompozycjach, a nie na albumie jako całości, co wiąże się z tym że niezbyt przychylnie wypada przy słuchaniu go od początku do końca. Prawdziwym kapitałem wydawnictwa są poszczególne utwory, które niejako trzeba wyławiać z całości. Słuchanie tego albumu według progresywnego rytu przynosi irytację. Zresztą... przecież ten album wcale nie jest progresywny!

Brzmienie muzyki zawartej na krążku jest analogowe, przez co wypada bardzo żywo i nieco "brudnie". Nacisk kompozycyjny zespołu został postawiony na prostotę, melodie oraz emocje, całkowicie odrzucając wirtuozerię. Utwory na Road Salt One można podzielić (oczywiście nieco generalizując) na dwie kategorie: dobre i słabe (choć może raczej nieciekawe). Do tych pierwszych należą w pierwszym szeregu porywające, dziarskie i żywiołowe No Way oraz poruszające serce Sisters, które zdecydowanie wybijają się spośród wszystkich kompozycji skupionych na krążku. Bardzo dobre wrażenie robią również ekspresyjne Where It Hurts, frapujący utwór tytułowy oraz fantastycznie skomponowane Linoleum. Drugą połową albumu zespół nie może już się zbytnio chwalić. Zresztą świadczy o tym sam dobór koncertowego repertuaru zespołu, w którym znajdują się... właśnie wymienione przeze mnie utwory!

Album zawiera jeden element, który bez wątpienia muszę poruszyć w tym tekście. Wokale Daniela Gildenlöwa na RSO są GENIALNE! Zarówno melodie jak i umiejętność odpowiedniego wykorzystania głosu wokalisty zawsze stanowiły o wielkości Pain of Salvation, jednak na Road Salt One Szwed przeszedł samego siebie. Zresztą posłuchajcie No Way czy Where it Hurts, z których wręcz wylewają się emocje. Być może muzykowi posłużyły zmiany kompozycyjno-brzmieniowe, dzięki którym ma więcej okazji i możliwości do zaprezentowania swych umiejętności. Nie ulega jednak żadnym wątpliwościom, że śpiew Gildenlöwa to co najmniej 50% mocy recenzowanego albumu, dzięki któremu zyskuje bardzo, bardzo wiele.

Nigdy nie ukrywałem tego, że nie byłem i nie jestem wielkim fanem Pain of Salvation, stąd mogę ocenić Road Salt One na chłodno. Muszę przyznać, że eksperyment z tym albumem wypadł zespołowi średnio. Road Salt One broni kilka wybijających się kompozycji, gdyż całość nie przyciąga i w ostatecznym rozrachunku jest co najwyżej dobra. Dla tych kilku niezwykle udanych utworów warto jednak krążka posłuchać. Muzykom należą się duże brawa za odwagę, nowatorskość i za nieskrępowane realizowanie swych muzycznych zamierzeń. Szkoda tylko, że ze skutkiem, który wielu fanów formacji z pewnością zawiódł.

Lista utworów:
1. No Way (5:28)
2. She Likes To Hide (2:57)
3. Sisters (6:15)
4. Of Dust (2:32)
5. Tell Me You Don't Know (2:42)
6. Sleeping Under The Stars (3:35)
7. Darkness Of Mine (4:17)
8. Linoleum (4:55)
9. Curiosity (3:33)
10. Where It Hurts (4:51)
11. Road Salt (3:00)
12. Innocence (7:15)
Czas całkowity: 52:00

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz