wtorek, 16 sierpnia 2011

Relacja z Metal Hammer Festiwal czyli jak pożegnalismy Bogów

Nie, to nie będzie kolejna koncertowa relacja osoby siedzącej wygodnie na trybunach ani relacja biernego koncertowego słuchacza. To nie będą również zwierzenia osoby ślepo zapatrzonej w jakiś z występujących na festiwalu zespołów… Poniższy tekst będzie przedstawieniem 10 koncertowych godzin z perspektywy słuchacza czynnie uczestniczącego w podscenicznej zabawie, który nie jest jakimś szczególnym fanem żadnej z występujących kapel i właśnie to tej relacji nada największą obiektywność.

Dość dużo zachodu wymagało ode mnie przejechanie ze wschodniej Polski paruset kilometrów do katowickiego Spodka. Niewygodna podróż busami, kilkugodzinne trwanie w zawieszeniu, masa trasy do przejechania. W końcu udało się dotrzeć na festiwal do Katowic (na szczęście się nie spóźniłem) i jak się miało okazać, był to jeden z najlepszych koncertów jakie przeżyłem w życiu.

Nie ma co ukrywać, że punktem kulminacyjnym katowickiej nocy był występ Judas Priest i właśnie jemu należy się największa uwaga, ale… zacznijmy od początku bo naprawdę jest o czym opowiadać. Kolejną edycję Metal Hammer Festiwal otworzyła polska grupa Animations. Grupa ta była znana mi już od dość dawna, jednak to co najbardziej interesowało mnie w ich występie, to nowa osoba na pozycji wokalisty i już po paru numerach wykonanych przez Anmiations mogłem śmiało stwierdzić – była to najlepsza rzecz, jaka temu zespołowi mogła się przytrafić. Nie będę tu się szczególnie rozwodził na temat zespołu, ale dodam, że ich występ można było zaliczyć do w zupełności zdanych na piątkę. Muzycy potrafili rozgrzać publiczność, której z każdą minutą w Spodku było coraz więcej. Nowy nabytek zespołu mimo niezbyt długiego muzycznego stażu emanował pewnością siebie oraz energią i potrafił udanie zachęcić fanów ciężkich brzmień do czynnej zabawy. Kolejnym punktem programu był występ hardrockowego Soluburners (ten zespół miałem już przyjemność oglądać na festiwalu Warszawa Brzmi Ciężko). Co prawda muzycy utrzymali wysoki poziom narzucony przez poprzedników, ale takiej wrzawy i kotła pod sceną jaki udawało się rozbujać Animations Ci drudzy nie potrafili już wykrzesać (ale to chyba z powodu innego muzycznego stylu granego przez warszawiaków). Pół godziny występu, chwila przerwy i na scenę wyszedł zespół, o którym (bije się pokornie w pierś) wcześniej nie słyszałem. Już po paru minutach nie mogłem zrozumieć jak mogło to być możliwe! Muzycy z Mech-u mimo że młodzieniaszkami z pewnością nie byli rozrzucili swoich młodszych kolegów z poprzednich dwóch zespołów po kątach. Myślę że nie jestem odosobniony w opinii, że prawdziwą koncertową sztuką nie jest idealne odegranie swych partii, ale stworzenie atmosfery, klimatu i oprawy muzycznego święta. Właśnie tym Mech już po kilku minutach zawładnął moje serce, gdyż wykonany przez nich koncert obfitował w wiele (by nie rzec) mrożących krew w żyłach momentów i choć w drugiej części ich występu klimat grozy, tajemniczości i trwogi trochę odleciał, to zespół zrobił na mnie naprawdę bardzo duże wrażenie. Ciekawym akcentem było zniszczenie gitary na scenie przez gitarzystę formacji, której gryf rzucony ze sceny przez konferansjera trafił ostatecznie… w mój brzuch!

Dokładnie o godzinie 16.00 na scenę wyszedł kolejny zespół, tym razem gość z zagranicy czyli przedstawiciel nowej gali brytyjskiego heavy metalu, formacja Tank. Nie będę ukrywał, że nigdy szczególnie nie przepadałem za gatunkiem muzycznym reprezentowanym przez muzyków z Wielkiej Brytanii i nic się w tym niestety nie zmieniło. Tank wykonał naprawdę bardzo poprawny, energiczny koncert, ale jak dla mnie czegoś w nim zabrakło (chyba właśnie atmosfery wytworzonej z taką lekkością przez Mech) Dopiero później miało się okazać, że występ Tank był tylko rozgrzewką i przygrywką do piekła, które w Spodku miało się dopiero rozpętać.

Jak dla mnie to dopiero po zakończeniu występu przez muzyków z Wielkiej Brytanii miała rozpocząć się właściwa część festiwalu: Vader, Exodus, Morbid Angel i oczywiście Judas Priest czyli cztery mosiężne pociski, które miały doszczętnie roznieść i zburzyć do fundamentów katowicki Spodek. Powiem szczerze, że występu naszej dumy narodowej dość się obawiałem. Na Vaderze byłem raz przy okazji wspólnego występu Slayer i Megadeth w łódzkiej Atlas Arenie i niestety… występ ten wyszedł co najwyżej marnie. Naprawdę liczyłem na rehabilitację grupy Piotra Wiwczarka i nie pomyliłem się. Mało koncertów będę wspominał tak ciepło jak ten katowicki Vadera. Niesamowita atmosfera, niezliczona ilość tzw. ścian śmierci, przewspaniały młyn pod sceną, niemożność bezczynnej obserwacji koncertu – to tylko kilka z elementów, które złożyły się na w moim przekonaniu największe pozytywne zaskoczenie Metal Hammer Festiwal. W przeciągu niecałej godziny usłyszeliśmy m.in. Devilizer, Sothis czy przedpremierowy Come and See my Sacrafice. Najwspanialszy jednak był deser czyli Black Sabbath oraz cover Raining Blood (zespołu Slayer), który wszystkich położył na kolana, a dla mnie osobiście był niesamowitym pozytywnym zaskoczeniem i poniekąd gwoździem do trumny, bo ciężko było mi wrócić do życia po tak morderczym wysiłku. Mówiąc krótko – Vader niemal zabił mnie swym występem. Na koniec wspomnę o bardzo dobrym kontakcie z publicznością lidera formacji i tym, że Pan Piotr staje się chyba z wiekiem… coraz bardziej sentymentalny.


Już w tej chwili wątpiłem jak wytrzymam kolejne tak znamienite ekipy, bo już wkrótce na scenie miała pojawić się legenda thrash metalu czyli Exodus (numer 5 na światowej scenie tego gatunku). Ze wszystkich występujących na festiwalu zespołów, to właśnie na koncert Amerykanów czekałem najbardziej niecierpliwie, bo grana przez nich muzyka była mi bardzo bliska. Niestety z koncertu wyszedłem z dość kwaśną miną. Bardzo nietrafiona setlista (brak Toxic Waltz, Exodus czy Bonded By Blood), przeciętne nagłośnienie (szczególnie wokal) i niejako brat atmosfery złożyły się na to, że występu Exodus nie będę szczególnie miło wspominał. Z pewnością nie był to występ słaby, ale oczekiwałem zdecydowanie więcej i poniekąd się zawiodłem. Z drugiej strony warto tutaj dodać, że zabawa sceniczna trwała w najlepsze i publiczność bardzo długo domagała się bisu (którego ostatecznie nie otrzymała) więc może nie było tak źle?

Kolejna przerwa, szybko zjedzone kanapki, regeneracja  i trzeba było znowu wracać do hali na występ Morbid Angel, który intrygował mnie najbardziej ze wszystkich występujących na MHF zespołów. Dosyć sprawnie udało mi się dotrzeć pod scenę do dopiero budzącego się kotła i już po paru chwilach utonąłem w muzyce Aniołów. Powiem szczerze, że na takim koncercie jeszcze w swoim życiu nie byłem. Gdybym mógł go najlepiej podsumować jednym zdaniem powiedziałbym: Jeżeli piekło istnieje, to spędziłem w nim właśnie 70 minut. Występ Amerykanów chłonąłem jak sucha gąbka, stałem jak zaczarowany i można by rzec oczarowany niesamowitą koncertową atmosferą, której rodzaju i natężenia doświadczyłem pierwszy raz w swoim życiu. Usłyszeliśmy takie klasyki jak Immortal Rites, Rapture, czy fenomenalnie wykonane Chapel of Ghouls, ale i trzy utwory z nowo wydanej przez zespół płyty. Co ciekawe album Illud Divinum Insanus został zarówno przez fanów jak i krytyków zmieszany z błotem, ale koncertowe wykonania utworów z tejże płyty wyszły całkiem dobrze (na pewno szczególnie nie dostawały od reszty). Tutaj chciałbym szczególnie wyróżnić utwór I am Morbid.

Po zakończeniu wspaniałego występu Morbid Angel pod sceną coraz bardziej gęstniało. Z każdą kolejną minutą tłum nacierał coraz bardziej i bardziej tak, że w końcu czuć się można było jak w przepełnionym autobusie jadąc rano do pracy (z tą różnicą że nie było klimatyzacji, nie było czym oddychać i każdemu niemiłosiernie chciał się pić). Mijały minuty za minutą, coraz więcej osób poddawało się i albo wycofywało się, albo było wyciągane spod sceny przez ochronę. W końcu po dość długim czasie oczekiwania (niecałe 40 minut) opadła kurtyna oddzielająca muzyków od publiczności i rozpoczęło się prawdziwe muzyczne święto. W sumie to tuż przed występem było widać i czuć, kto jest królem tego wieczoru, ale to dopiero w trakcie otwierającego występ Rapid Fire tłum całkowicie oszalał. Warto tu nadmienić, że katowicki Spodek tego wieczoru był zapełniony niemal do cna – bilety na płytę wysprzedały się podobno wszystkie, a miejsc siedzących na trybunach też nie zostało sporo. Legenda heavy metalu nie pozostawiła chyba nikogo z uczuciem niesmaku. Ponad dwugodzinny koncert, największe klasyki formacji (chociażby Breaking the Law, Painkiller, Night Crawler), niesamowite show (lasery, sztuczne ognie no i oczywiście motocykl Roba Halforda) i aż cztery bisy z nieśmiertelnym Living after Midnight. Kto mógł być więc niezadowolony? Warto tutaj wspomnieć o niesamowitej formie wszystkich muzyków Judas Priest, a w szczególności o wokaliście, który swymi możliwościami wokalnymi rozłożył mnie na łopatki. Mimo 60 lat na karku Halford wręcz idealnie wykonywał wszystkie swe partie wokalne poczynając od growlu i niskich dźwięków, aż po te skrajnie wysokie oraz piski brzmiące jakby wokalista nigdy się nie zestarzał. Chyba jednym minusem występu Brytyjczyków było to, że muzyka była trochę za głośna (sporo osób momentami zatykało sobie uszy), a mi dosyć długo dzwoniło w głowie po zakończeniu koncertu. Nic jednak nie mogło przysłonić wspaniałego pożegnania Bogów Metalu, a najlepszym podsumowaniem ich występu były trwające parę minut skandowanie nazwy zespołu i burzliwe oklaski (w tym trybun na stojąco).


Bywałem na koncertach prawdziwych muzycznych Bogów, na silnie obsadzonych festiwalach, ale na pewno długo będę bił się z myślą czy Metal Hammer Festiwal roku 2011 nie był najlepszym koncertem na jakim byłem kiedykolwiek w życiu. Odpowiedź poznam zapewne za parę miesięcy, może lat, ale tylu muzycznych i nie tylko muzycznych doznań nie doświadczyłem chyba na żadnym z innych koncertów. Na dzień dzisiejszy muszę przyznać, że choć ubiegłoroczny MHF był mi muzycznie bliższy, to ten przebił go (i to o głowę!). Było naprawdę wspaniale… dla takich chwil naprawdę warto żyć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz