poniedziałek, 16 lutego 2015

Podsumowanie wydawnicze roku 2014 (cz. 3/3)

To był naprawdę niezwykle udany i bardzo płodny rok. Ciężko w to uwierzyć, ale w tym roku kolejne wydawnictwa wydali (uwaga! ta lista może przerazić!): Pink Floyd, King Crimson, Genesis, Yes, K. Emerson & G. Lake, Peter Hammill, Gentle Giant, Focus, Ian Anderson, Gong, Colosseum, Curved Air, Eloy, Steve Hackett, Pavlov's Dog... I choć ostateczna forma tych albumów może nie do końca zadowalać, to nie można zaprzeczyć temu, że kluczowe dla rocka progresywnego zespoły nadal, w mniejszym lub większym stopniu, są aktywne, a słuchacz spragniony ambitnych, progresywnych dźwięków ma jeszcze na czym zawiesić ucho.

Podsumowanie to nie jest zbiorem "najlepszych" albumów z roku 2014. Umieściłem w nim pozycje, o których po prostu... miałem ochotę napisać. Część z nich z rockiem progresywnym ma niewiele wspólnego. O emocje tu jednak chodziło, bo one w muzyce są przecież najważniejsze, prawda?

Podsumowanie zostało przygotowane w podziale na trzy części. Trzecia poświęcona została wydawnictwom wydanym między listopadem, a grudniem 2014 roku.



Osada Vida - The After-Effect (02 XI)

Znając polski rynek recenzencki mogłem spodziewać się, że niemal najwyższe oceny nowego albumu Osada Vida są mocno przesadzone. Choć po średnio udanym Particles i uproszczeniu brzmienia zespołu niemal postawiłem na grupie krzyżyk, to po zmasowanej kampanii marketingowej zostałem niejako zmuszony do tego, by sięgnąć po to wydawnictwo. The After-Effect to bez wątpienia duży krok do przodu. Albumu broni zwłaszcza kapitalny singiel i ciekawe, zadziorne partie gitarowe. Choć muzyce zespołu ciągle brakuje czegoś, co mogłoby mnie przyciągnąć na dłużej, to nie mogę nie pochwalić zauważalnego postępu w twórczości formacji. 



Pink Floyd - The Endless River (10 XI)

Moja recenzja tego wydawnictwa była jedną z pierwszych, jakie ukazały się w polskich mediach. Niezwykle cieszy mnie to, że główną myśl tekstu odnalazłem później w wielu innych recenzjach. Do The Endless River trzeba podejść bez oczekiwań. Krytyka tego albumu bierze się głównie z tego, że ta płyta Pink Floyd nie brzmi tak, jakby niektórzy chcieli. Tu nie ma wokali ani chwytliwych szlagierów, do których zespół przyzwyczaił - stąd wielki zawód, o który fani sami się doprosili. Choć z pewnością można na ten album narzekać, to ja zawzięcie będę go bronił. Ktoś w jednej z recenzji pytał "No dobra, ale kto będzie do tego albumu wracał?". Ja wracam i z każdym dniem wydawnictwo zyskuje w mojej ocenie.



Pain of Salvation - Falling Home (10 XI)

Z kilku względów podchodziłem do tego albumu z rezerwą. Po pierwsze nigdy nie przepadałem za wydawaniem jakichkolwiek przeróbek utworów, nawet w wersjach akustycznych. Po drugie byłem pewny, że wydanie Falling Home zdeterminowane było głównie przerwą w działalnością zespołu, stąd chęć szybkiego wydania "czegoś". Falling Home wypada jednak nadspodziewanie dobrze. Choć jest tu kilka słabszych momentów, to albumu słucha się bardzo przyjemnie. Kilka utworów robi naprawdę duże wrażenie. Powściągliwy materiał okazał się zwłaszcza wspaniałą okazją do zaprezentowania przez Daniela Gildenlöwa swych nietuzinkowych umiejętności wokalnych.



Colosseum - Time on Our Side (14 XI)

Fonograficzny powrót legendarnej grupy spotkał się ze sporym zainteresowaniem. Niestety materiał niewiele ma wspólnego z progresywnymi korzeniami Colosseum. Time in Our Side to wydawnictwo skonstruowane z prostszych, przebojowych utworów. Dzięki temu, że formacja umiejętnie żongluje używanymi środkami, to albumu słucha się naprawdę przyjemnie. Muzycy na przemian sięgają po blues, jazz czy rock'n'roll. Roi się tu także od dobrych melodii, a podstarzałe wokale muzyków tylko nadają temu wydawnictwu klimatu.




Tune - Identity (14 XI)

O zespole już wcześniej słyszałem wiele dobrych słów, jednak to Identity jest pierwszym albumem Tune, po który sięgnąłem. Wydawnictwo ma kilka atutów. Album jest zwłaszcza bardzo dobrze poukładany. Słychać, że każdy element kompozycyjno-aranżacyjnej układanki Tune służy uzyskaniu jednego celu - wykreowaniu wspaniałego muzycznego klimatu. Ta sztuka grupie się udała. Choć nieco dokucza dość irytujący singiel, to cała reszta robi naprawdę bardzo dobre wrażenie. Od wydawnictwa bije muzyczna moc oraz emocje. Te drugie są dawkowane powoli i być może dlatego poruszają słuchaczem na długi czasu.



Gentle Giant - Live at the Bicentennial (19 XI)

Choć muzycy Gentle Giant konsekwentnie dementują możliwość jakiekolwiek scenicznego powrotu, to od kilku lar regularnie przypominają o sobie archiwalnymi wydawnictwami. Nagranie koncertowe z roku 1976, choć pod względem jakości nie jest najwyższych lotów, prezentuje koncertowe wcielenie Gentle Giant w pełnej okazałości. Atutem wydawnictwa jest różnorodny materiał. Choć na trasie promowano album Interview, to szczodrze sięgnięto po nagrania z Free Hand, In a Glass House, The Power and the Glory,a także kultowy Excerpts From Octopus. Szkoda jedynie, że nie zmieściły się bisy. Zwłaszcza wspaniałe Peel the Paint z Three Friends. Tak czy siak warto posłuchać.



Peter Hammill - …all that might have been... (24 XI)

Ciężko oceniać krytycznie twórczość kogoś, kto wydaje muzykę dla własnej przyjemności (wątpię czy po tym wydawnictwie do kieszeni Hammilla sypnie garść gotówki), a ponadto ma na swoim koncie wspaniały muzyczny dorobek. Niestety …all that might have been... ciężko się zachwycać. Jak czytamy w oficjalnym komunikacie: "Ten album jest przeciwieństwem wszystkiego, co Peter Hammill robił do tej pory.". Choć wydawnictwo zachowane jest w typowych dla muzyka mrocznych klimatach, to na dobrą sprawę nie wiadomo z której strony ten album ugryźć. Moje zęby niestety już się stępiły.




King Crimson - The Elements (02 XII)

Nie przepadam za muzycznymi składankami, ale muszę przyznać, że ta jest nad wyraz interesująca. King Crimson nie umieścił na niej utworów w formie znanej fanom formacji. Pokusił się za to na zaproponowanie muzycznych rarytasów i dlatego tej składance należy się większa uwaga. The Elements to utwory "wyciągnięte z szuflady", altrenatywne mixy i nagrania koncertowe, które obejmują całą historię Karmazynowego Króla. Cirkus w wydaniu koncertowym czy Cadence and Cascade śpiewane przez Grega Lake'a to tylko dwa z kilkunastu powodów, dla których warto rzucić okiem na te wydawnictwo.



Gong - I See You (02 XII)

Prawdę powiedziawszy ostatnią płytą Gong, której słuchałem, był wydany w roku 1974 You. Po najnowsze dzieło 76-letniego Daevida Allena sięgnąłem z nieukrywaną ciekawością. Aż ciężko uwierzyć, że w takim wieku można nie tylko aktywnie działać na scenie muzycznej, ale wydawać naprawdę dobre albumy. I See You z pewnością taką płytą jest i choć są tu muzyczne wzloty i upadki, to album skutecznie przenosi w czasie do zakręconych wydawnictw z lat 70-tych. I See You to Gong w pełnej okazałości, a zarazem naprawdę bardzo udana płyta.



Pavlov's Dog - The Pekin Tapes (12 XII)

Jest to chyba jeden z najsmakowitszych archiwów z jakim miałem do czynienia. Pavlov's Dog odkopał archiwalne nagrania z roku 1973, zarejestrowane z myślą o oficjalnym wydaniu. The Pekin Tapes ostatecznie trafił do szuflady, ustępując miejsca Pampered Menial z roku 1974. Co ciekawe oryginalne taśmy miały spłonąć w pożarze kilka lat później. W roku 2014 kopię The Pekin Tapes przypadkowo odnaleziono w zbiorach prywatnych i postanowiono wydać. Na nowo-starym albumie odnajdziemy utwory znane z debiutu (5 kompozycji) w nieco innych wersjach oraz kompozycje dotąd nieopublikowane, a to wszystko w zaskakująco dobrej jakości muzycznej i brzmieniowej. Kilka utworów śpiewanych jest nie przez Davida Surkampa, a jego kolegów z zespołu! The Pekin Tapes robi duże wrażenie i jest kolejnym dowodem na to, że Pavlov's Dog był grupą z wielkim potencjałem.



Light Coorporation - Chapter IV - Before the Murmur of Silence (XII)

Już w połowie słuchania najnowszego albumu Light Coorporation wiedziałem, że obok Rare Dialect będzie to moja ulubiona płyta zespołu. Formacja tradycyjnie już postanowiła nagrać coś "nowego" i po dwóch bardziej oszczędnych albumach postawiła na free jazzowe kompozycje. Struktura albumu jest bardzo gęsta, a kompozycje dynamiczne, choć nie brakuje i subtelnych momentów. Grupa po raz kolejny nie zawodzi. Najnowsze dzieło Light Coorporation to bez wątpienia materiał, po który powinien sięgnąć każdy fan ambitnych dźwięków.Recenzja Opinia Opinie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz