poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Relacja: The Wall w Łodzi

Poniżej prezentuję relację koncertową z koncertu Rogera Watersa w Łodzi, którą napisał jeden ze słuchaczy za PROGiem.

Nigdy nie byłem wielkim fanem Rogera Watersa. Wokalista z niego dość kiepski, instrumentalista co najwyżej przyzwoity, w swojej twórczości często popadał w przesadę, a w dodatku w ego zaopatrzył się chyba u tego samego dostawcy, co Axl Rose czy Liam Gallagher. Nigdy też nie padałem na kolana przed płytą The Wall. Piękne fragmenty przeplatają się na niej z rzeczami ciężkimi do zapamiętania, a całość jest mocno przeintelektualizowana i brakuje jej w moim odczuciu geniuszu i lekkości takich choćby płyt, jak Meddle czy Wish You Were Here, o The Dark Side Of The Moon nawet nie wspominając. Bilety na koncert były drogie, co w połączeniu z moim obecnym bezrobociem, znaną z góry setlistą oraz stosunkiem do osoby autora i przedstawianego w Łodzi dzieła mogło przynieść tylko jeden efekt – całkowity zawód i poczucie, że kupa kasy poszła na coś, co w żadnym stopniu nie jest w stanie mnie powalić. Dlaczego więc od tygodnia usiłuję podnieść szczękę z podłogi i jak głupi cieszę się za każdym razem, kiedy mam okazję opowiedzieć o tym wydarzeniu komuś znajomemu?

Niełatwo opisać to, co miało miejsce dwukrotnie w łódzkiej Atlas Arenie. Po części dlatego, że żadne słowa nie oddadzą tego, co starszy Pan Waters nam zaserwował. Ale także z tego powodu, że trudno w zasadzie stwierdzić nawet czego byliśmy świadkami. Koncert? Przedstawienie teatralne? Musicalowe show? Być może wszystko po trochu. Rozmach tego przedsięwzięcia niewątpliwie przyćmił wszystko w obrębie tego gatunku sztuki, co do tej pory mieliśmy okazję obserwować w naszym kraju. Oczywiście znając nagranie ze sławnego berlińskiego koncertu Watersa sprzed ponad 20 lat, można się było spodziewać z grubsza, co może nas czekać, jednak realizacja całości w porównaniu z tą berlińską z 1990 roku, musiała zrobić wrażenie na chyba każdym obecnym w hali w ciągu tych dwóch dni.

W zasadzie podczas niemal każdego utworu zagranego podczas tych dwóch koncertów, oprócz samej muzyki czekały na widzów dodatkowe atrakcje. Począwszy od sporej wielkości postaci Nauczyciela, Wielkiej Mamuśki czy też latającej sobie nad naszymi głowami świni, przez rozbijający się o fragmenty muru samolot (ciekawostka – ze względu na małe problemy techniczne, podczas drugiego koncertu samolot rozbił się nie podczas In The Flesh?, a na koniec The Trial), aż po sam mur, tradycyjnie budowany w trakcie koncertu od pierwszych słów refrenu Another Brick In The Wall, part 2 i ukończony wraz z ostatnimi taktami Goodbye Cruel World. Tradycyjnie również, na scenie pojawiły się dzieciaki, które „odśpiewały” z zespołem sławny refren wspomnianego wyżej, chyba największego hitu z The Wall. Z tego, co wiadomo, w każdym mieście obecnej trasy, wybierane są miejscowe dzieci, które mają okazję przez tę chwilę być częścią tego ogromnego przedsięwzięcia. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, będą w stanie zrozumieć i docenić w czym brały udział.
Wspomniany wcześniej tytułowy bohater przedstawienia, czyli mur, stanowił nie tylko element niezwykle rozbudowanej dekoracji scenicznej, ale też płótno dla wszelkiego rodzaju efektów wizualnych wyświetlanych w ogromnych ilościach podczas całego koncertu. Część tych wizualizacji była fanom doskonale znana, inne zostały stworzone specjalnie z myślą o tej trasie. Nie obyło się bez paru wzruszających klipów i zdjęć z terenów wojennych, które na szczęście podano w dawce pozwalającej odróżnić watersowe dzieło od chwilami mocno łzawych produkcji typu Live Aid. W połączeniu z dopieszczonymi efektami dźwiękowymi, serwowanymi nam podczas całego koncertu, robiło to wszystko niezwykłe wrażenie i sprawiało, że z pozoru zwykły koncert, wyszedł daleko poza czysto muzyczne ramy.

Jakby jednak na to nie spojrzeć, to wciąż muzyka była, a przynajmniej powinna być głównym daniem od szefa kuchni, Rogera Watersa. Oczywiście nie mogło być mowy o żadnych zaskoczeniach w setliście koncertowej. Chyba każdy wiedział na co idzie i co usłyszy. Trzeba jednak przyznać, że zespół przygotował się niezwykle starannie, dzięki czemu całość brzmiała przekonująco i dużo lepiej niż na wspomnianym berlińskim koncercie sprzed 21 lat. Wiele pozytywnych opinii zebrał też sam Waters, który choć śpiewać za dobrze nigdy nie potrafił i już raczej potrafić nie będzie, to jednak jest w dużo lepszej formie wokalnej niż choćby podczas występu Pink Floyd na Live 8 w 2005 roku, kiedy to brzmiał jakby jedną nogą znajdował się już na tamtym świecie. W Łodzi zaprezentował się bardzo korzystnie, wspomagany dość obficie przez Robbiego Wyckoffa i męski chórek. Raz nawet zaprezentował nam duet... z samym sobą sprzed 30 lat, kiedy to odśpiewał Mother na dwa głosy, wraz z 30 lat młodszym Rogerem, pojawiającym się na telebimie.

Czy zatem muzyka zdołała się obronić, czy może została przyćmiona przez całą otoczkę? Trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź. The Wall nie stał się nagle lepszym albumem muzycznym tylko dlatego, że zaserwowany nam został w pakiecie z pokazem pirotechniki, budowanym, a potem burzonym murem, czy wymyślnymi animacjami. Jednak przyznać muszę, że w takiej oprawie jest to płyta dużo łatwiejsza do zrozumienia i zaakceptowania. Dlatego z niecierpliwością czekam na mające się podobno ukazać DVD z jednego z wielu londyńskich koncertów tej trasy, gdyż po zeszłym poniedziałku, chyba tylko w takiej formie audio-wizualnej będę jeszcze w stanie obcować z tym albumem. Czy mogło być lepiej? Pewnie tak, w końcu niektórzy do ostatniej chwili, wbrew wszelkiej logice wierzyli, że tym jednym jedynym koncertem na całej trasie, podczas którego w Comfortably Numb wystąpić ma David Gilmour, będzie właśnie jeden z koncertów w Łodzi. Tę przyjemność otrzymają jednak według wszelkiego prawdopodobieństwa świadkowie jednego z występów w stolicy Zjednoczonego Królestwa. Nam pozostaje cieszyć się z tego, że jednym z miast, które podczas swojej być może pożegnalnej trasy zaszczycił Roger Waters, była nasza polska Łódź. Jedno jest niemal pewne - po tym, co zobaczyłem w Łodzi, już chyba żaden inny koncert nie będzie mnie w stanie powalić rozmachem. To jedno z tych wydarzeń, o których będzie się opowiadało znajomym i rodzinie nawet za kilkadziesiąt lat.

Jakub ‘Bizon’ Michalski

2 komentarze:

  1. zgadzam się. Koncert?!(przedstawienie) był cudowny i do tej pory dźwięczą mi w uszach utwory zaśpiewane w zeszły poniedziałek przez Watersa.
    Choć akurat dla mnie The Wall to jeden z najlepszych albumów Pink Floyd i spodziewałam się dobrego koncertu,ale spektakl przerósł moje,wszelkie oczekiwania :)

    OdpowiedzUsuń
  2. The Wall nie zaliczałem do tych najlepszych. uważałem, że to byłby naprawde świetny album, gdyby z 2CD zrobić 1, takie 45-minutowe. Po koncercie zmieniłem zdanie, album słucha mi się jakoś dużo lepiej :)

    OdpowiedzUsuń