Muszę przyznać, że do nowej płyty Ulver zabierałem się jak pływak sprawdzający miejsce, gdzie ma za chwilę pływać. Badając brzeg, powoli zanurzałem się w wodzie po łydki, później po kolana podejrzliwie i powoli badałem zawartość Wars of the Roses. Zespół przyzwyczaił mnie do tego, że jego twórczość ma ukryte dno, które dopiero po dość długim czasie spędzonym przy albumie można odkryć i w sposób właściwy sobie przyswoić. Trochę czasu zajęło mi więc żeby zanurzyć się całym ciałem w ulverowskich wodach i swobodnie po nich pływać. Dopiero wtedy, po długim czasie badawczym, mogłem rozpocząć recenzję Wars of the Roses. Albumu, którego nazwa pochodzi od wojny domowej w Anglii rozgrywanej w II połowie XV wieku zwaną w Polsce wojną dwóch róż.
Już na samym początku zastanawiająca wydaje się szata graficzna albumu. Niezwykle skromna kremowa okładka (musiałem spytać koleżanki jak określić ten kolor bo wiadomo, mężczyzna jest ślepy jeśli chodzi o niektóre kolory) z wyrysowanym logo zespołu (w zależności od wydania kolor okładki jest szary lub kremowy). Tak naprawdę nigdy nie wiadomo jakiej muzycznej zawartości oczekiwać, za kryjącą się pod taką okładką albumie.
Płyta rozpoczyna się bardzo dziwnie. Po pierwszych sekundach utworu numer 1 (mówię całkiem szczerze) sprawdziłem czy włożyłem właściwą płytę do odtwarzacza. Na szczęście znana już linia wokalna która pojawiła się parę sekund wcześniej utwierdziła mnie w przekonaniu, że to jednak Ulver. Swoisty szok jakie wywołały u mnie pierwsze sekundy February MMX pozostał i utrzymał się do końca czterominutowego utworu. Norwegowie niesamowicie mnie zaskoczyli i zaoferowali nam utwór, o którego autorstwo podejrzewałbym bardziej Porcupine Tree niż muzyków wykwalifikowanych w zabieranie słuchaczy w obszary mroku, smutku i beznadziejności. Szybkie, rytmiczne tempo, żywiołowość, polot. Nie tego po Ulver się spodziewałem mając w pamięci ostatnie dokonania zespołu. Powiem szczerze, że po początkowej niechęci do otwierającego krążek utworu naprawdę go polubiłem, chociaż od pozostałej części krążka w dość dużym stopniu muzycznie odbiega i się z nią nie spaja (ojejku już wypaplałem). Trzeba tutaj nadmienić, że na singiel ten utwór nadaje się znakomicie.
Utworem numer dwa jest Norwegian Gothic. Nazwa wskazuje na to, że utwór może być poświęcony mrocznym, depresyjnym brzmieniom& i tak jest w rzeczywistości. Mamy do czynienia ze zderzeniem ze ścianą. O ile February MMXX był naprawdę żwawy i całkiem sympatyczny, to Norwegian Gothic rozwija się niezwykle ślamazarnie, nie ma nic z lekkości poprzednika.
this is a history
of pride and romance
of pride and romance
Wokal po chwili zanika oddając miejsce grze skrzypiec, których każdy najmniejszy dźwięk odczuwamy na własnej skórze. Tą eksperymentalną grę Ulver prowadzi jeszcze przez dłuższą chwilę, kiedy to znowu głos zabiera Kristoffer Rygg. Utwór jakby przyśpiesza, rośnie natężenie pozostałych instrumentów, którym w sukurs idą ze wszystkich stron dziwne odgłosy. Norwegian Gothic pozostawia nas w stanie zaciekawienia, zatrwożenia, a na pewno oczekiwania dalszego ciągu zdarzeń.
No i przyszła pora na Providence. Utwór rozpoczyna piękne klawiszowe intro, ale prawdziwe uniesienie przynosi nam dopiero włączenie się do utworu niespodziewanego kobiecego głosu, który swą delikatnością i pięknem podnosi wartość utworu o parę pięter wzwyż. Tak dzieje się przez pierwsze trzy minuty, kiedy to po bardzo sentymentalnej części wchodzimy w eksperymentalne, ambientowe rejony i zaczynamy szaloną podróż w najodleglejsze rejony naszego umysłu. To trzeba Ulverowi oddać: w tworzeniu muzycznego klimatu i kreowania świata wyobraźni u słuchacza jest prawdziwym mistrzem. Utwór trwa minut 8 i trzyma w napięciu od początku aż do samego końca. Ciekawym jest fakt, że taki sam tytuł nosił utwór zamykający debiutancki krążek Godspeed You Black Emperor. Kto wie czy to nie był zamierzony zabieg?
Utworem numer 4 jest September IV, w którym to Ulver postanowił dać odrobinę odpocząć słuchaczowi. Kompozycja jest bardziej otwarta, bardziej przestrzenna, jest w niej więcej powietrza i nie tłamsi tak depresyjno - melancholijnym klimatem jak poprzednicy. To co po raz kolejny trzeba przyznać muzykom to fakt, że potrafią wyśmienicie łączyć elementy muzycznej układanki tworząc niezwykle ciekawe, barwne kompozycje. Wystarczy na przykładzie Czwartego Września zaobserwować w jaki sposób podany utwór zaczyna się, a w jaki kończy (szalony elektroniczno-psychodeliczny pościg), a nawet nie zauważamy kiedy następują te bądź co bądź karkołomne, drastyczne przemiany stylistyczne.
Przechodząc do England fascynaci poprzedniego krążka Ulver pt. Shadows of the Sun na pewno znajdą coś dla siebie. Utwór od początku do końca zaklęty jest w przejmującą, dramatyczną atmosferę cierpienia, bólu, rozpaczy i wewnętrznego zniewolenia. Bez wątpienia jest to jeden z lepszych, o ile nie najlepszy utwór na płycie. Powala na łopatki swoją dramaturgią, atmosferą i batem jakim ugadza słuchacza. Ujadanie psów, emocjonalny wokal, depresyjna gra instrumentów& utwór trwa tylko niecałe 4 minuty, ale nie daje o sobie zapomnieć.
Jazdę bez trzymanki po padołach ludzkiej egzystencji kontynuuje Island. Co prawda takiego emocjonalnego pokładu jak poprzednik ze sobą nie niesie, ale swoje zadanie czyli wstrząs słuchaczem w zupełności spełnia. Wyspa charakteryzuje się powolnym tempem, który wspomaga nastrój tajemniczości i zagadkowości. Koszmaru koszmaru tak w tym utworze śpiewa Rygg i coś w tym na pewno jest. W drugiej połowy Island Ulver porusza trochę bardziej swoje eksperymentalne zapędy. Słyszymy wiele naprawdę dziwnych, czasem wydających się może przeszkadzającymi, dźwięków.
Wars of the Roses wieńczą najdłuższy, bo trwające niemal kwadrans Kamienne Anioły. Utwór zbudowany jest w ten sposób, że klawiszowemu tłu oraz wydobywającym się ni stąd ni zowąd piekielnym dźwiękom towarzyszy recytacja tekstu utworu trwająca przez całe 15 minut. O ile poprzednie utwory w warstwie lirycznej były dość skromne, to Stone Angels odkupuje ten element z nawiązką. Tekst utworu jest poematem napisanym przez znanego amerykańskiego pisarza Keitha Waldropa. Tak naprawdę to właśnie ten utwór pokazuje prawdziwą siłę Ulver. Pomyślcie sami. Cały kwadrans (ciągłego mówienia tylko czasem przerywanego), w której muzyka odgrywa tylko rolę odległego tła (w smaczki trzeba się naprawdę wsłuchać), który ABSOLUTNIE się nie nudzi, a wciąga i totalnie nie pozwala od siebie odejść. Sam byłem wręcz zszokowany, kiedy to zastanowiłem się nad fenomenem Stone Angels.
The worst death, worse
than death, would be to die, leaving
nothing unfinished.
W ten oto właśnie sposób po niespełna 50 minutach kończy się najnowsza płyta Norwegów. Co zmieniło się w muzyce Ulver? Z pewnością płyta jest zdecydowanie bardziej lekka, otwarta, muzycznie przestrzenna niż Shadows of the Sun co absolutnie nie znaczy, że są to piosenki do tańca i na dyskotekę. Porównując jednak dwa kolejne krążki zespołu to ten pierwszy jest jednak bardziej mroczny, depresyjny i ciężki. Wars of the Roses w pewnym sensie przypomina mi trochę biały Lunatic Soul Mariusza Dudy z perspektywy muzycznego klimatu. Jednocześnie na interesującym nas krążku zespół bardziej zdecydowanie puścił wodzę fantazji dodając do swych utworów masę różnego rodzaju dźwięków, co wypadło niezwykle korzystnie. Nie okłamała nas też okładka płyty Norwegów: pozorna pustka ma obrazować muzyczną zwartość krążka, gdzie jak na standardy Ulvera jest sporo miejsca na oddech i własne muzyczne interpretacje dzieła (bo nie ma co ukrywać, że wystrój okładki ma jednak wpływ na to jak sobie wyobrażamy muzykę znajdującą się na każdym krążku i zawsze z podanym obrazem ją w swej świadomości identyfikujemy).
Norwegowie w moim przekonaniu zrobili naprawdę fantastyczną robotę. Muszę przyznać, że potrzebowałem naprawdę sporo czasu aby móc właściwie zrozumieć treść, przesłanie albumu oraz przyswoić i słysząc zrozumieć wszystkie otaczające mnie podczas słuchania krążka dźwięki. Ulver jednak przyzwyczaił nas do tego, że albumy które wydaje zawsze wypada oznaczyć naklejką: muzyka wymagająca. Bo właśnie wymagające jest Wars of the Roses. Wymagające dlatego, że trzeba spędzić naprawdę sporo czasu nad tym krążkiem aby go odkryć jego drugie dno, jego wnętrze i duszę. Gwarantuję że ostateczna nagroda jest tego warta, a naprawdę proszę nie zrażać się początkowymi (niezależnie od tego jakie by były) wrażeniami po przesłuchaniu płyty. Dopiero po pewnym czasie będziemy mogli, jak to starałem się ująć na początku tekstu, pływać po oceanie Ulvera, chociaż jestem pewien że i ja odnajdę w jego głębi jeszcze wiele nieodkrytych czy niezauważonych jaskiń oraz niezwykłych skarbów. W moim odczuciu Ulver nagrał niesamowicie dobry album i kto wie czy nie najlepszy w swoim dorobku. Dziwi mnie tylko, że jego premiera ustalona została na kwiecień, bo wiosenna muzyka to na pewno nie jest...
PS: W trakcie pisania recenzji zawsze słucham określonego albumu. Przy Wars of the Roses jeszcze nigdy tak łatwo nie przychodziło mi określać moich wewnętrznych odczuć dotyczących krążka, a epitety i porównania dosłownie same przychodziły mi do głowy.
Lista utworów:
1. February MMX (4:10)
2. Norwegian Gothic (3:36)
3. Providence (8:10)
4. September IV (4:38)
5. England (4:09)
6. Island (5:46)
7. Stone Angels (14:55)
Czas całkowity: 45:24
Jejciu, aleś się rozpisał :D Ale nie ukrywam, że teraz się zastanawiam nad zakupem albumu...
OdpowiedzUsuń