Występ brytyjskiego Pendragon był dla mnie jednym z najbardziej oczekiwanych koncertów roku. Zespół wybrał się na trasę koncertową promującą nowowydany album Passion odwiedzając aż 7 polskich miast. Ja miałem niezwykłą przyjemność obcować z muzyką zespołu 15 kwietnia w warszawskiej Progresji.
Koncert miał rozpocząć Andy Sears, były wokalista zespołu Twelfth Night. Jak się okazało, spora część widowni nie wiedziała nic nie tylko o samym wokaliście, ale nawet i o jego byłym zespole. Dla przypomnienie Twelfth Night to jeden z prekursorów rocka neoprogresywnego w Wielkiej Brytanii. Andy rozpoczął swój koncert o godzinie 20.00, a zakończył go po 45 minutach. Niestety jego występ muszę określić w ramach lekkiego rozczarowania. Wokalista wykonał tzw. one-man show wykonując w znacznej większości utwory swojego zespołu sprzed lat albo akustycznie (przy akompaniamencie gitary lub fortepianu) lub przy muzyce Twelfth Night… puszczonej z telefonu! Pierwsza sprawa, że wokal Andy’ego całkowicie nie nadawał się do akustycznych utworów (a sposób ich interpretacji przez wokalistę psuł jakikolwiek klimat), druga że brak zespołu grającego z Searsem był bardzo odczuwalny. O ile na początku chciałem, aby Andy jak najszybciej zszedł ze sceny, to musze przyznać że w trakcie występu zmieniłem trochę swoje nastawienie oceniając że „nie było wcale tak źle”. Andy promieniował pewnością siebie, poczuciem humoru, rzucał żartami, ale jego inicjatywy śpiewania z publicznością, najpierw do całkowicie nierozgrzanej w trakcie pierwszego utworu, którego praktycznie nie znała, a później do niezwykle sentymentalnej, wyciszonej kompozycji wyszły (zresztą jak sam to stwierdził) terrible. W każdym razie ja miałem przyjemność wysłuchania chociażby wiekowych Love Song oraz Fact and Fiction, a publiczność nagrodziła muzyka bądź co bądź niezwykle gorącymi owacjami.
Dość szybko minął krótki występ Andyego i przyszła pora na niekwestionowaną gwiazdę wieczoru czyi legendę muzyki progresywnej, zespół Pendragon. Co do frekwencji to nie byłem nią zaskoczony, byłem nią zszokowany! Porównując widownię na progresywnych zespołów starej daty w tym miejscu frekwencja była wprost wybitna. Na koncert przyszło naprawdę sporo ludzi, w tym nawet pokaźna ilość młodzieży więc nie czułem się wyobcowany w towarzystwie, jak to czasem ma miejsce na takich koncertach.
Rozpoczęło się tak, jak można było się spodziewać czyli od tytułowego numeru na nowym krążku zespołu pt. Passion przechodzącego w Back In the Spotlight z The World. Nick Barrett zapowiadał, że na polskiej trasie zespół będzie grał utwory, których nigdy jeszcze nie prezentował w naszym kraju albo te, których nie grał od dawien dawna. Back In the Spotlight do takich z pewnością należy. W dalszej kolejności otrzymaliśmy piękne Ghosts z mojego ulubionego albumu Brytyjczyków The Window of Life i zapowiedziane jako utwór, z którego warstwy lirycznej zespół jest naprawdę dumny, pod tytułem The World. Dość wnikliwie badałem wszystkie źródła z poprzedzających warszawski koncert występów zespołu w naszym kraju w poszukiwaniu setlisty, jednak nie udało mi się z zdobyć pewnych informacji co do repertuary grupy. W napięciu oczekiwałem na utwór, który jak się okazało miał później się rozpocząć. Klawiszowe tło Nolana… czy to ten? czy to ten? Tak! Wejście do gry gitary Barretta rozwiało wątpliwości, że If i Were the Wind (and you are the Rain) właśnie się rozpoczęło. Trzeba przyznać, że muzycy byli w naprawdę wysokiej formie i widać było (szczególnie po postawie perkusisty) że cieszą ich występy scenicznie. Owacje, okrzyki i niezwykle gorące przyjęcie jakie zgotowała zespołowi warszawska publiczność chyba ich samych zaskoczyła. Oklaski (a później skandowanie nazwy zespołu) po zakończeniu utworów niemal nie ustawały. Kolejnym utworem okazał się pochodzący z Pure, cięższy od poprzedników, ale mimo tego dobrze przyjęty Freak Show, a następnie utwór z Passion pt. Empathy. Na nową płytę zespołu trochę narzekałem, ale podany utwór wypadł doprawdy fenomenalnie, w mojej opinii chyba najlepiej z całej koncertowej stawki, a solo Barretta z tego utworu wystrzeliło wszystkich zgromadzonych na inną orbitę. This Green and Pleasent Land, które nastąpiło po Empathy mimo że jest moim ulubionym kawałkiem z Passion nie wypadło tak dobrze jak poprzednik i odrobinę mnie zawiodło, ale zarówno z następnymi Shade i Feeding Frenzy z pewnością utrzymał wysokie poziom występu. Koncert dalej się rozkręcał. Publiczność do czerwoności rozgrzał tzw. koncertowy pewniak Stargazing, a na wyżyny emocjonalnego uniesienia wyniósł wszystkich śpiewany przez publiczność The Last Man on Earth. Po tym utworze muzycy zeszli ze sceny, jednak warszawska publiczność nie dała za wygraną i usłyszeliśmy aż trzy bisy. Najpierw wypraszane już dużo dużo wcześniej przez część publiczności Indigo, później utwór, który uznałem za specjalny prezent dla mnie. Jeszcze dzień przed koncertem oczarowany utworem pt. Prayer z The World wzdychałem, że „jego jutro na pewno nie zagrają” bo zespół nie zwykł go grywać od dłuższego czasu. Jakież było jednak moje zdziwienie, wzruszenie i niedowierzanie, kiedy runęły na mnie pierwsze nuty tegoż właśnie utworu! Była to dla mnie absolutna niespodzianka i chyba najmilszy moment wieczoru. Ostatnim utworem okazał się niezwykle ciepło przyjęty Paintbox, jedyna kompozycja pochodząca z albumu The Masquerede Overture, którą zagrał zespół. Tak właśnie zakończył się pierwszy w moim życiu koncert Pendragon trwający aż 2 godziny i 20 minut!
Był to naprawdę piękny, momentami wzruszający wieczór. Sam występ zespołu stał na naprawdę wysokim poziomie, muzycy mieli bardzo dobry kontakt z publicznością, na twarzach muzyków widać było radość, a o wszystkim mówiła mokra koszulka Barretta. Z utworów zaprezentowanych tego wieczoru najlepiej w mojej opinii wypadły Empathy, The Last Man on Earth, Indigo oraz Paintbox. Najnowsze utwory z Passion nie odbiegały poziomem od swoich kolegów z innych albumów, a większość publiczności usłyszała je po raz pierwszy. Ogólnie setlista zespołu okazała się bardzo trafną, chociaż jakby się tak zastanowić, czego zespół by nie zagrał i tak wypadłoby świetnie. Koncert na pewno będę wspominał bardzo ciepło, bo oprócz paru niedociągnięć dźwiękowo-organizacyjnych nie było na co narzekać. Naprawdę chciałoby się więcej takich wieczorów. Jak podsumował Nick Barrett, był to najlepszy wieczór jaki Pendragon spędził w Warszawie.
Po zakończeniu utworu do pozostałej i oczekującej widowni wyszli wszyscy muzycy formacji rozmawiając z fanami, żartując i rozdając autografy. Spełniły się więc marzenia co niektórych ;)
Setlista wieczoru, której jednak co do kolejności nie jestem pewny:
Andy nie jest bylym, tylko aktualnym wokalista Twelfth Night. To tak, jakby napisac, ze Steven Wilson jest bylym wokalista Porcupine Tree, bo teraz gra trase jako Blackfield. Troche wiecej luzu na przyszlosc, bo Twoje teksty czyta sie jak szkolne wypracowania. Poza tym spisz sobie gdzies w pliku tekstowym synonimy do takich slow jak "koncert, zespol, plyta, utwor", to sie przydaje czasem. I przydaloby sie mniej spamu na last.fm.
OdpowiedzUsuń