środa, 6 sierpnia 2014

Recenzja: Opeth - Pale Communion (2014)


Pamiętacie moją recenzję Heritage? Mimo, że jestem szczerym fanem Opeth i muzyki lat 70-tych album został przeze mnie potraktowany dosyć chłodno. W głównej mierze dlatego, że Mikael Åkerfeldt stworzył krążek niespójny, w każdym kolejnym utworze przemycając coraz to nowe, kłócące się ze sobą, pomysły. Na Pale Communion jest inaczej. Muzyk porzucił marzenie bycia wszystkimi swoimi muzycznymi idolami naraz, a skupił się na stworzeniu przemyślanego, dobrze zaplanowanego od początku do końca dzieła.

Okładka, mimo że niezbyt urodziwa, bardzo dobrze odzwierciedla klimat wydawnictwa. Muzyka zawarta na Pale Communion to dźwięki koloru szarości i ciemnego brązu. Opeth umieścił swoje najnowsze dzieło w mrocznej otoczce, bardzo mocno nawiązując w tym względzie do Watershed. Zarówno jedna jak i druga płyta kojarzy się z opuszczonym, nieoświetlonym pokojem pełnym zakurzonych antyków. Jeżeli przypomnicie sobie jak emocje towarzyszyły Wam podczas obcowania z Hessian Peel czy Hex Omega, to na Pale Communion Opeth prowadzi nas w podobne rejony. Jest sentymentalnie, mrocznie, choć od czasu do czasu Szwedzi zaskakują, wplatając do muzyki najbardziej przebojowe motywy w swojej historii, a czasem, co nie darzyło się dotąd nigdy, sporo muzycznego światła.

Kompozycyjnie Pale Communion można określić jako pomost między Watershed (2008), a Heritage (2011). Recenzowany album rodzi się z klimatu i sporej ilości muzycznych patentów Watershed, a kompozycyjnym rozmachem zahacza o różnorodne materiałowo Dziedzictwo. Można powiedzieć, że Pale Communion stoi na środku drogi pomiędzy tymi dwoma albumami. Nie oznacza to jednak, że nie zawiera całkowicie nowych dla Opeth elementów. Wydawnictwo z pewnością można uznać za najbardziej przebojowe dzieło Szwedów. Takiego nacisku na melodie wokalne w muzyce Opeth do tej pory z pewnością nie było.

W skład Pale Communion wchodzi osiem utworów. Album rozpoczynają dwie melodyjne i dynamiczne kompozycje: Eternal Rains Will Come oraz Cusp of Eternity, których wysłuchać można było jeszcze przed premierą krążka. Typowe dla Opeth prowadzenie linii melodycznej dźwiękami gitary elektrycznej już na Heirtage zostało mocno ograniczone. Tutaj jednak sprowadzone zostało do minimum. Zarówno pierwsze dwa utwory jak i pozostałe kompozycje prowadzone są wokalami, a solówki w większości sprowadzają się do szybkich, kanciastych zagrań Fredrika Åkessona, a nie melodii Åkerfeldta.

Bardzo dobre wrażenie robi trzeci na krążku Moon Above, Sun Below. Jest to wielowątkowa kompozycja, na której Åkerfeldta śpiewa z wykorzystaniem pełnej skali głosu. Usłyszymy i bardzo niski, i bardzo wysoki wokal. Niespodzianek wokalnych na albumie jest zresztą więcej. Szwed bardzo często pozwala sobie na muzyczne urozmaicenia, które, choć może nie zawsze wypadają rewelacyjnie, ubarwiają krążek. To czym oczarowuje wspomniany Moon Above, Sun Below to kanciaste, naprawdę wciągające melodie i riffy rozpoczynające utwór i go wieńczące. Co dzieje się w środku? Starzy fani Opeth nie powinni mieć powodów do narzekania. Na szczęście Åkerfeldt nie zrezygnował z typowych dla siebie, a inspirowanych Comus, akustycznych harmonii, na które nakłada melodyjną gitarę i/lub wokal. Środkowa część Moon Above, Sun Below, a także Elysian Woes, to właśnie tego typu granie.

Druga część albumu rozpoczyna się instrumentalnym utworem o tytule Goblin. Utwór miał być zainspirowany włoskim zespołem o tym samym tytule, odnoszącym swoje największe sukcesy w drugiej połowie lat 70-tych. Mimo tego, że urody Goblinowi nie można odmówić, to wydaje się najmniej porywającą częścią albumu, choć bardzo ciekawych rozwiązań w jego drugiej części (przywodzi na myśl amerykańskie fusion), nie można mu odmówić.

Największym zaskoczeniem na płycie jest z pewnością ośmiominutowy River. Utwór rozpoczyna się wręcz szokującym, wysokim wokalem (falsetem) Åkerfeldta opartym o przyjemną, optymistyczną gitarową melodię. Brzmi to tak, że przez kilka minut można obawiać się słodziutkiej, radiowej balladki... Pojawienie się złowieszczych (wręcz grobowych) dźwięków hammonda w czwartej i gitarowego pojedynku na najbardziej pokręcone granie w piątej minucie utworu zaprowadza Rzekę w bardziej opethowe rejony.

Następny w kolejce Voice of Treason, którego rozpoczęcie może przywodzić na myśl muzykę do filmów szpiegowskich, to dynamiczna kompozycja zbliżona do pierwszych dwóch utworów Pale Communion. Oparta została o nieco orientalny klimat i chyba nie tylko mi nieco przypomina wydany w roku 2009 na singlu The Throat of Winter. Album zamyka wielowątkowy i poruszający, mocno zapadający w pamięć Faith In Others. W moim odczuciu jest to najlepsza kompozycja na albumie i chyba jedna z lepszych, jaką można było usłyszeć w roku 2014.

"Nowe" wcielenie Opeth to, tak jak w przypadku Heritage, więcej miejsca dla innych instrumentów niż będąca na pierwszym planie gitara elektryczna. O ile gra Méndeza i Axenrota na Pale Communion nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak na Heritage, to dźwięki jak wydobywa z instrumentów klawiszowych, nowy w zespole, Joakim Svalberg naprawdę oczarowują. W tym miejscu warto podkreślić wspaniałe brzmienie krążka, o które zadbał Steven Wilson. Brytyjczykowi udało się połączyć nowoczesność z kurzem lat 70-tych, stworzyć wspaniały muzyczny klimat oraz oddać naturalność brzmienia bez widocznej ingerencji techniki.

Pale Communion to dobra płyta. Nie jest to album rewelacyjny i nie będzie oceniany w superlatywach, ale z pewnością zawiera sporo dobrych, zaskakujących pomysłów i zapadających w pamięć melodii, choć jestem przekonany, że tym, którym nie spodobało się Heritage i ten album się nie spodoba. Co do tych, którym Heritage się spodobało, to i na Pale Communion nie powinni narzekać, choć płyty te dość mocno się różnią. W tym miejscu porównałbym je do drogi, którą pokonujemy samochodem. Heritage jest trasą pełną wzniesień i zjazdów, którą przejdziemy z trudnością, męcząc się, ale która przyniesie nam sporo wrażeń. Pale Communion to prosta droga, którą przejeżdża się z przyjemnością, ale która nie zostawia większego śladu w naszej pamięci, choć raczej ją częściej będziemy wybierać do przejechania trasy.

Pale Communion to płyta równiejsza niż Heritage, której słucha się z pewnością lepiej i przyjemniej, ale która zawiera mniej błyskotliwych momentów. Na Heritage można było ponarzekać, ale zarówno The Devil Orchard, jak i chociażby Häxprocess były naprawdę wyśmienitymi utworami. Na Pale Communion jest jakby równiej, ale mniej efektownie. Wydaję mi się, że mimo wszystko częściej będę wracał do pojedynczych utworów z Dziedzictwa niż do całego Pale Communion, choć nie ulega wątpliwościom, że ta druga płyta całościowo jest po prostu lepsza.

Lista utworów:
1. Eternal Rains Will Come (6:43)
2. Cusp of Eternity (5:35)
3. Moon Above, Sun Below (10:52)
4. Elysian Woes (4:47)
5. Goblin (4:32)
6. River (7:30)
7. Voice of Treason (8:00)
8. Faith in Others (7:39)
Czas całkowity: 55:40

3 komentarze:

  1. Według mnie "Pale Communion" to bardzo dobry album, prawdopodobnie najlepszy w dyskografii Opeth.
    Moje recenzja: http://pablosreviews.blogspot.com/2014/08/opeth-pale-communion-2014.html

    OdpowiedzUsuń
  2. No cóż jak w przypadku Stevena Wilsona i jego solowych albumów tak i w przypadku Opeth i ich dwóch ostatnich krążków występuje ten sam problem - "Próbujemy brzmieć ambitnie w stylu lat 70-tych" tylko, że "chcemy" nie działa jak "brzmimy tak ambitnie". Te płyty nawet nie wyróżniają się na tle dokonań dzisiejszych bardziej ambitnych zespołów/kompozytorów (wystarczy sięgnąć po avant-prog/avant-metal czy lepszy eclectic prog lub jazz rock), a gdyby były nagrane w latach 70-tych to zginęłyby pośród dokonać tamtejszych zespołów i nikt by o nich dzisiaj nie pamiętał, może z wyjątkiem maniaków gatunku odnotowujących ich w swoich statystykach.

    OdpowiedzUsuń
  3. Płyta dobra, ale jednak brakuje mi na niej tego, za co najbardziej lubię Opeth: zaskakująco sprawnego łączenia szeroko rozumianego rocka progresywnego z porządnym metalowym pier*olnięciem. Płyta w wersji podstawowej trwa niecałą godzinę i pod koniec zaczyna trochę się dłużyć. Aż by się prosiło o jakiś mocniejszy akcent na koniec.

    OdpowiedzUsuń