"Wybraliśmy utwory, które sami najbardziej lubimy grać... wtedy bowiem będą najszczersze emocje z naszej strony..." - tak swój pierwszy od kilkunastu lat koncert zapowiadał zespół Collage. Emocje - właśnie te słowo jest najbardziej adekwatne do tego, co działo się 26 października na deskach warszawskiej Progresji.
Na ten dzień wyczekiwało wielu... I to od bardzo długiego czasu. Po ponad dekadzie na scenę muzyczną powrócił jeden z najważniejszych zespołów dla polskiego rocka progresywnego, formacja Collage. Powrócił i to w niemal klasycznym składzie. Czwórkę instrumentalistów, autorów między innymi albumu Moonshine, uzupełnił śpiewający Karol Wróblewski, znany głównie ze współpracy z Mirkiem Gilem (gitarzystą Collage) w zespołach Believe oraz Mr Gil. Nie dziwiła więc bardzo przyzwoita frekwencja w warszawskim klubie, który zapełniony był w około 2/3 pojemności (przynajmniej wizualnie). Wśród tłumu (złożonego głównie z przedstwicieli płci męskiej dojrzałych wiekowo) można było wyhaczyć całą śmietankę warszawskiego, dziennikarskiego światka muzyki progresywnej, a także połowę składu Riverside. Cóż, ten koncert elektryzował wszystkich. Absolutnie nie zdziwił więc ogromny aplauz zaraz po tym, kiedy na scenie pojawili się muzycy Collage i zaraz przed tym, kiedy z głośników zaczynały wybrzmiewać pierwsze dźwięki monumentalnego Heroes Cry, który otworzył sobotni koncert.
Na ten dzień wyczekiwało wielu... I to od bardzo długiego czasu. Po ponad dekadzie na scenę muzyczną powrócił jeden z najważniejszych zespołów dla polskiego rocka progresywnego, formacja Collage. Powrócił i to w niemal klasycznym składzie. Czwórkę instrumentalistów, autorów między innymi albumu Moonshine, uzupełnił śpiewający Karol Wróblewski, znany głównie ze współpracy z Mirkiem Gilem (gitarzystą Collage) w zespołach Believe oraz Mr Gil. Nie dziwiła więc bardzo przyzwoita frekwencja w warszawskim klubie, który zapełniony był w około 2/3 pojemności (przynajmniej wizualnie). Wśród tłumu (złożonego głównie z przedstwicieli płci męskiej dojrzałych wiekowo) można było wyhaczyć całą śmietankę warszawskiego, dziennikarskiego światka muzyki progresywnej, a także połowę składu Riverside. Cóż, ten koncert elektryzował wszystkich. Absolutnie nie zdziwił więc ogromny aplauz zaraz po tym, kiedy na scenie pojawili się muzycy Collage i zaraz przed tym, kiedy z głośników zaczynały wybrzmiewać pierwsze dźwięki monumentalnego Heroes Cry, który otworzył sobotni koncert.
Zaskoczeni mogli poczuć się Ci, którzy oczekiwali koncertu w koncepcji: Moonshine + dodatki. Muzycy Collage zaprezentowali bardzo przekrojowy materiał, dyplomatycznie dzieląc prezentowany materiał między wszystkie z wydanych płyt. Usłyszeliśmy pięć kompozycji z albumu Moonshine (Heroes Cry, The Blues, Moonshine, War is Over, Living in the Moonlight), cztery z Baśni (Ja i Ty, Kołysanka, Baśnie, Jeszcze jeden dzień), trzy z Safe (One of Their Kind, Safe, Eight Kisses) oraz jeden cover Johna Lennona z albumu Nine songs of John Lennon (God). Na koniec, po wybrzmieniu pełnego setu, rozgrzana do czerwoności publiczność wymogła na muzykach ponadprogramowy bis, którym okazał się zagrany ponownie Living in the Moonlight. Z zaprezentowanych tego wieczoru kompozycji na szczególne wyróżnienie zasługują zagrany (przy akompaniamencie akordeonu!) War is Over, kiedy Karol Wróblewski porwał do wspólnego śpiewania warszawską publiczność oraz zagrany niemal na zwieńczenie koncertu, wgniatający w ziemię, cover God Johna Lennona.
Tyle, jeśli chodzi o czysto techniczne informacje. Ogólnie koncert... musiał się podobać! Było bardzo emocjonująco, ale i zabawnie oraz wzruszająco. Co prawda na początku występu czuć było od muzyków Collage wielką tremę, a i postać Karola Wróblewskiego na scenie niełatwa była do adaptacji dla publiczności, ale z kolejną upływającą minutą było lepiej. Muzycy nabierali pewności siebie i zaczęli prawdziwie, na luzie cieszyć się muzyką, a nowy wokalista Collage coraz mocniej wczuwał się w rolę frontmana legendarnej dla polskiej muzyki formacji. Trzeba przyznać, że zaprezentował się bardzo pozytywnie i jak zwykle pokazał wokalny warsztat najwyższej próby, a zgromadzona w Progresji publiczność w pełni go zaakceptowała.
Tyle, jeśli chodzi o czysto techniczne informacje. Ogólnie koncert... musiał się podobać! Było bardzo emocjonująco, ale i zabawnie oraz wzruszająco. Co prawda na początku występu czuć było od muzyków Collage wielką tremę, a i postać Karola Wróblewskiego na scenie niełatwa była do adaptacji dla publiczności, ale z kolejną upływającą minutą było lepiej. Muzycy nabierali pewności siebie i zaczęli prawdziwie, na luzie cieszyć się muzyką, a nowy wokalista Collage coraz mocniej wczuwał się w rolę frontmana legendarnej dla polskiej muzyki formacji. Trzeba przyznać, że zaprezentował się bardzo pozytywnie i jak zwykle pokazał wokalny warsztat najwyższej próby, a zgromadzona w Progresji publiczność w pełni go zaakceptowała.
Oczywiście po tylu latach scenicznej przerwy nie mogło zabraknąć drobnych zgrzytów i małych wpadek. O ile od strony muzycznej (wykonywania kompozycji) zespołowi niewiele można zarzucić to od strony tak zwanego muzycznego show Collage ma trochę do nadrobienia. Lepiej dopracowany kontakt z publicznością, nagłośnienie, a w szczególności gra świateł to elementy, nad którymi zespół powinien popracować. Jeżeli Collage ma zamiar mocno stanąć na polskiej i zagranicznej scenie muzycznej i chce ściągać na swoje koncerty prawdziwe tłumy to koniecznie musi zwrócić uwagę na elementy, dzięki którymi Riverside całkowicie przegonił krajowy peleton i które w dużej mierze przyczyniły się do jego kultowego statusu. Mowa tu o całej otoczce koncertu - perfekcyjnym nagłośnieniu, umiejętności porwania publiczności scenicznym show i co wielce istotne - grze świateł. Mi właśnie tego oświetlenia, idealnie komponującego się z tak uduchowioną muzyką Collage, zabrakło. Wszystkie niedociągnięcia zespołowi wyrozumiale po prostu trzeba wybaczyć.
Wszyscy zgromadzeni tego dnia w warszawskiej Progresji czuli, że są świadkami czegoś wyjątkowego. Mieliśmy okazję przywitać prawdziwą legendę po kilkunastu latach muzycznej hibernacji. Wierzcie mi! Było warto! Monumentalnego wstępu syntezatorów w Heroes Cry nie zapomnę nigdy...
Wszyscy zgromadzeni tego dnia w warszawskiej Progresji czuli, że są świadkami czegoś wyjątkowego. Mieliśmy okazję przywitać prawdziwą legendę po kilkunastu latach muzycznej hibernacji. Wierzcie mi! Było warto! Monumentalnego wstępu syntezatorów w Heroes Cry nie zapomnę nigdy...
Setlista:
1. Heroes Cry
2. Ja i Ty
3. Kołysanka
4. One of Their Kind
5. Safe
6. Baśnie
7. The Blues
8. Eight Kisses
9. Jeszcze Jeden Dzień
10. Moonshine
11. War is Over
Bis 1:
12. Living in the Moonlight
13. God
Bis 2:
14. Living in the Moonlight
fot.: radekzawadzki.com
fot.: radekzawadzki.com