Na początku postawię pytanie: od jakiej informacji chciałbyś Drogi Czytelniku rozpocząć? Od tej dobrej czy tej złej? Od strony krwistej i porywającej czerwieni czy przygnębiającej i rozczarowującej czerni? Występ łódzkiej Comy właśnie w dwa takowe odcienie z całą odpowiedzialnością możnaby ubrać.
Na początku dobra informacja: Coma dalej kopie, gryzie i zaciekle kąsa. Idąc na koncert promujący najnowszy krążek zespołu dość poważnie obawiałem się tego, jak materiał z albumu zaprezentuje się w wersji live. Me obawy wynikały stąd, że Czerwony Album w mojej (i nie tylko mojej) opinii nie jest zbytnio zadowalający, a jak na możliwości zespołu jest albumem bardzo przeciętnym, krążkiem z niewykorzystanym potencjałem, pełen całkiem dobrych momentów, ale również tych dość nużących, wtórnych i męczących słuchacza. Coma więc od razu miała u mnie pod górkę, ale… zdała egzamin. Występ muzyków rozpoczął się od najwolniejszego na krążku 0Rh+ z przepełnioną emocjami i wciągająca częścią pierwszą oraz nieco mętną częścią drugą. Już wtedy można było jednak powiedzieć, że należy oczekiwać naprawdę dobrego występu, który po Białych krowach i kontrowersyjnym Na pół (o dziwo niesamowicie entuzjastycznie przyjętym przez fanów) rozpoczął się na dobre. Co prawda czuć było w muzykach Comy na scenie dozę niepewności (w końcu wszystkie utwory zagrane na koncercie były wykonywane na żywo przez zespół po raz pierwszy), ale doświadczenie sceniczne wzięło górę i muzycy bezbłędnie odegrali swój materiał. Po Na pół i energetycznym zachęceniu widzów do zabawy przez Piotra Roguckiego już na kolejnym La mala education fani ruszyli do szalonej zabawy, a zewsząd czuć było prawdziwie Comową atmosferę i aurę oraz emocje wlewające się ciurkiem do serc publiczności. Fantastycznie wypadła Czerwona Transfuzja czyli Angela, która pod względem energii wręcz wyrwała słuchaczy z butów. Bardzo dobre wrażenie zrobiły też kolejne utwory, a szczególnie Los cebula i krokodyle łzy (wypadł zresztą chyba najlepiej podczas całego koncertu) oraz W chorym sadzie, ale i pozostałe utwory bardzo pozytywnie się zaprezentowały. W sumie w ciągu 60 minut usłyszeliśmy cały materiał z Czerwonego Albumu, choć w trochę innej kolejności niż na płycie. Oczywiście to nie mógł być koniec, wszyscy zebrani w Hard Rock Cafe (koncert został wyprzedany parę dni przed występem muzyków) wyczekiwali bisa, a raczej jego braku, ale zanim o tym, to jeszcze parę linijek o koncertowych pozytywach.
Muszę przyznać, że moje obawy zostały rozwiane i zespół z nowym materiałem bardzo dobrze zaprezentował się na żywo. Trzeba przyznać, że niektóre koncertowe momenty były krwiście i wściekle czerwone. Nie miałem niestety możliwości bezpośrednio porównać jego koncertowej formy z poprzednim dorobkiem Comy (usłyszeliśmy tylko
Czerwony Album), ale sądzę że wszyscy możemy być dobrej myśli. Warto zwrócić uwagę na naprawdę bardzo dobrą formę muzyków, a szczególnie Piotra Roguckiego, który miał naprawdę wokalnie udany wieczór. Co do otoczki koncertu to wszystkim na pewno utkwił w pamięci ubiór muzyków – cały zespół przywdział czarną garderobę, wymalował sobie twarze czarna farbą, co przy czerwonym tle robiło naprawdę intrygujące wrażenie.
Coma pokazała się muzycznie z bardzo dobrej strony, jeśli zaś chodzi o ich podejście do występu… ocenę pozostawię Tobie czytelniku. Przedstawię tu tylko kilka faktów. Występ rozpoczął się z półgodzinnym opóźnieniem, ludzie stłoczeni w Hard Rock Cafe byli zmuszeni w bardzo niekomfortowych warunkach czekać naprawdę masę czasu na występ muzyków, a niektórzy czekali ponad godzinę (ja na szczęście „jedynie” 45 minut). Co ciekawe nie było żadnego dostrajania, żadnych technicznych problemów, a znając realia koncertowe Hard Rock Cafe każdy występ rozpoczyna się tam niemal z pedantyczną dokładnością czasową (chyba jedyny taki klub w Polsce!). Czemu wszyscy musieliśmy tyle czekać mimo przygotowanych już instrumentów i nagłośnienia? Kaprys artystów?
Opóźnienia jednak można było jako tako zrozumieć, ale zachowania zespołu po koncercie już na pewno nie. Szczerze to nigdy nie widziałem występu headlinera bez choćby jednego bisa. Musiał być jednak ten pierwszy raz… Mimo trwającego 15 minut (!!!!!) skandowania nazwy zespołu i różnego rodzaju comowych przyśpiewek zespół do fanów nawet nie wyszedł się pożegnać! Co ciekawe bis na pewno był przewidziany, bo po zakończeniu odgrywania Czerwonego Albumu z głośników nie leciała muzyka, a to znak, że coś „mamy” jeszcze usłyszeć. Jak widać muzycy z sobie tylko znanych względów postanowili poprzestać na skromnym, godzinnym występie, no a że publiczność zapłaciła całe 40zł za bilety i czeka w tłoku oraz ścisku 15 minut nawołując zespołu? Co z tego!? Kogo to obchodzi?! Trzeba w każdym razie przyznać, że ta nie była zbytnio żywiołowa tego wieczoru, ale na takie paskudne potraktowanie na pewno nie zasłużyła i słusznie ostatecznie pożegnała zespół buczeniem. Warto jeszcze dodać, że fani którzy czekali na zespół z albumami do podpisania również zostali zlekceważeni i tylko bodajże paru osobom się mimochodem dopaść muzyków.
Jak ostatecznie podsumować występ zespołu? Co do zwartości muzycznej raczej nie ma się o co zbytnio martwić, egzamin został zdalny na piątkę i będę go dosyć miło wspominał. Sądzę, że na jesienne występy zespołu iść najzwyczajniej w świecie warto. Jeśli chodzi o inne elementy wieczoru, to chyba niektórzy mają zbyt wysoko głowę w chmurach… Mam nadzieję że było to tylko jednorazowy wyskok, bo z takim traktowaniem fanów i tupetem, niektórzy mogą się od zespołu na dobre odwrócić. Ja osobiście jestem tego bliski, a zakończeniem koncertu byłem wręcz zażenowany i po prostu zawiedziony.
Moje dywagacje zakończmy cytatem znanym chyba każdemu słuchaczowi Comy, adresata którego nie muszę wyjaśniać:
O szacunek trzeba umieć dbać, reputację pielęgnować…
Czyżby dla niektórych wtorkowy wieczór miał okazać się pożegnaniem z mistrzami? Czas pokaże…